czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie roku 2015

Wraz z końcem grudnia tradycyjnie podsumowuje się sukcesy i porażki mijającego roku. W przypadku "Haikara Beautiful" moje zadanie jest prostsze, ponieważ blog istnieje dopiero trzy miesiące.

Przez ten czas napisałem trzydzieści siedem recenzji, co daje ponad dwanaście tekstów miesięcznie. Średnia częstotliwość publikowania wynosi zatem dwa i pół dnia - nieźle, dużo lepiej, niż zakładałem na początku października. W 2016 r. planuję utrzymać takie tempo.

Żałuję, że nie zrecenzowałem większej liczby płyt wydanych w 2015 r. Nie zachowałem równowagi między klasykami i nowościami, przez co zestawienie najlepszych albumów mijającego roku na HB prezentowałoby się kiepsko. Tym bardziej, że na opinię czeka jeszcze jakieś trzydzieści wartych uwagi wydawnictw. Postaram się poprawić!

Odpaliłem profil na Facebooku w zasadzie wyłącznie po to, by nie musieć każdej recenzji wrzucać na własny i udostępniać znajomym. Nie przykładam do tego większej wagi i w zasadzie nie zamierzam jakoś mocno angażować się w publikowanie na portalach społecznościowych.

Główną ideą "Haikara Beautiful" jest próba stworzenia miejsca, w którym polski czytelnik mógłbym poznać interesujące (choć nie zawsze dobre) zespoły i artystów z Kraju Kwitnącej Wiśni. Do naszego kraju, co podkreślam nieustannie, dociera najczęściej różnej jakości pop i visual kei - to niewybaczalna obraza dla tak bogatej japońskiej sceny muzycznej. Mam nadzieję, że nadchodzący rok będzie kolejnym, udanym etapem budowania tego muzycznego okna na wschodni świat.

Michu

wtorek, 29 grudnia 2015

Wagakkiband - Yasou Emaki (2015)

Wagakkiband to jeden z tych zespołów, które bardzo mocno zrosły się ze społecznością swoich fanów i pełnymi garściami czerpią z dobrodziejstw Internetu. Cóż, wystarczy stwierdzić, że na swojej oficjalnej stronie chwalą się liczbą odsłon singlowych utworów na Youtube. Abstrahując zupełnie od wartościowania takiego podejścia do tworzenia muzyki, przyznać trzeba Japończykom, że jest to podejście skuteczne. Świadczy o tym sukces drugiego albumu grupy, "Yasou Emaki".

Stylistycznie Wagakkiband osadzony jest w folk rocku i folk metalu, łącząc (często ciężką) muzykę gitarową z tradycyjnymi rytmami azjatyckimi, a zwłaszcza ludowymi klimatami Japonii. W skład instrumentarium grupy wchodzą koto (rodzaj cytry), shakuhachi (bambusowy flet prosty), shamisen (a dokładnie tsugaru-jamisen, instrument szarpany), taiko (bęben) oraz tradycyjny rockowy zestaw - gitara, bas i perkusja. Większość członków zespołu posiada wykształcenie z zakresu muzyki ludowej, co widać w perfekcyjnie dobranych nastrojach i partiach tradycyjnych instrumentów.

Choć klasycznie folkmetalowy pazur Wagakkiband pokazuje w "Shoromadara" i "Hagane", większość znajdujących się na płycie kompozycji to albo folk rock ("Ikusa", "Hoshi Tsuki Yo", "Hanabi", "Akatsuki No Ito", "Nadeshiko Zakura", "Senbonzakura"), albo pop z elementami muzyki ludowej ("Tsuioku", "Kyosyu no Sora"). Na szczęście na, w gruncie rzeczy, jednostajnym albumie, pojawiają się perełki - przywodzące na myśl folk celtycki "Perfect Blue", przejmujące "Furin No Utautai" i zaskakujące "Chikyu Saigo No Kokuhaku Wo".

Japonia ma bogatą tradycję metalową (z naciskiem na heavy metal oraz jego mroczniejsze odmiany - trash, black i death) oraz folkową (wystarczy spojrzeć na liczbę instrumentów w niej wykorzystywanych). Dziwić przeto może fakt, że tak mało jest zespołów łączących oba te światy. Wagakkiband to przykład spokojniejszego ujęcia tematu, które może przekonać osoby niekoniecznie gustujące w brutalnej stylistyce.


Spis utworów:
  1. Ikusa
  2. Hoshi Tsuki Yo
  3. Perfect Blue
  4. Tsuioku
  5. Hagane
  6. Furin No Utautai
  7. Hanabi 
  8. Kyosyu No Sora
  9. Akatsuki No Ito
  10. Shoromadara
  11. Nadeshiko Zakura
  12. Hangeki No Yaiba
  13. Senbonzakura
  14. Hanafurumai
  15. Chikyu Saigo No Kokuhaku Wo

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Don Matsuo - Arcadia Blues (2015)

Don Matsuo to charyzmatyczny lider jednego z najciekawszych przedstawicieli garażowego rocka ostatnich lat - japońskiej formacji Zoobombs. Choć już w nagraniach z zespołem muzyk pozwalał sobie na niecodzienne eksperymenty, dopiero po jego rozpadzie zyskał wolność pozwalającą mu całkowicie rozwinąć alternatywne skrzydła. I tak Matsuo, kojarzony do tej pory wyłącznie z muzyką gitarową, nagrał płytę osadzoną mocno w klimatach hip hopu.

Artysta nie odciął się jednak całkowicie od alternatywnego, garażowego rocka.. "Arcadia Blues" to hip hop eksperymentalny, pozbawiony w zasadzie hardcore'owych nawijek i bitów charakterystycznych dla gangsterskiego czy miejskiego rapu. Zamiast tego sporo na płycie gitar, także ocierających się o punka lub brudnego rocka. To album niesamowicie trudny do sklasyfikowania, ale chyba taki był właśnie zamysł Matsuo.

Otwierające wydawnictwo "In Our Time" utrzymane jest w klimacie psycho rapu. Następne jednak "On The Street" łączy już w sobie acid rocka z klimatami okołopunkowymi. By jeszcze bardziej zamieszać, trzeci, najlepszy na płycie numer "Mark 1 (of love)" to mieszanka southernrockowego riffu i optymistycznej, swobodnej melorecytacji. "Arcadia Blues" jest właśnie skarbnicą takich perełek - instrumentalnego "Memphis", elektryzującego "Just One More Thing", rapowych "Stabler" i "Sweet Sour Candy" czy dubowej "Arcadii".

Dawno już nie spotkałem się z tak różnorodnym, niejednoznacznym albumem. Trudno nawet oceniać go z perspektywy numerów, które się podobają, a które nie. Każda kompozycja na płycie Matsuo jest w zasadzie odrębnym projektem, osadzonym w zupełnie innym gatunku i stylistyce. "Arcadia Blues" to zdecydowanie wydawnictwo dla prawdziwych muzycznych koneserów, które warto znać, ale raczej nie puszcza się go znajomym na imprezie.


Spis utworów:
  1. In Our Time
  2. On The Street
  3. Mark 1 (of love)
  4. Stabler
  5. Memphis
  6. Flying Free Cerebration
  7. Just One More Thing
  8. Sweet Sour Candy
  9. Arcadia
  10. Bo-9

niedziela, 27 grudnia 2015

Mothball - What A Wonderful World (2015)

Nie ulega chyba żadnej wątpliwości, że każdy muzyk musi się kimś inspirować. Historia muzyki to nieustanna ewolucja techniki, instrumentów, zasad komponowania i towarzyszących im nastrojów. O ile jednak dosyć łatwo wskazać, że dana kapela czerpie z konkretnego gatunku, rzadko zdarza się, by wchłonęła charakterystyczny styl jednej grupy w całości i przetrawiła go według własnego uznania. Tak jest w przypadku zespołu Mothball, który jest duchowym spadkobiercą legendarnej formacji Blink 182.

Japończycy w niespotykanym przeze mnie do tej pory stopniu skopiowali wszystkie najważniejsze elementy stylu Amerykanów, nie sprawiając jednak bezmyślnego, odtwórczego wrażenia. W związku z tym serwują nam charakterystyczne, melodyjne zaśpiewy, proste riffy oparte na power chordach, przestrzenną produkcję i zostające w głowie tygodniami refreny. W przeciwieństwie do swoich duchowych mistrzów, Mothball nie boi się jednak eksperymentować i wychodzić poza ramy gatunku, zwłaszcza przy pomocy klawiszy.

Zamiłowanie do pianina i fortepianu widać zresztą już w pierwszym, żywiołowym numerze "FlyAway", który stoi w opozycji do prostackiego, synthpopowego "Sunset". Na szczęście był to jedynie okazjonalny wybryk, ponieważ później panowie grzeją już po punkrockowemu, z singlowym "Mayday", "It'll Be OK", "Gloom" i najmocniejszym na płycie "WWW". Łagodniejszą stronę zespołu widać w eleganckim "Pianoman", ale to "343" i "Rob" są najlepszymi utworami debiutu, jakby żywcem wziętymi z dyskografii Blinka.

Choć Mothball ewidentnie wzorowali swój styl na Amerykanach, zrobili to w tak przystępny sposób, że "What A Wonderful World" słucha się świetnie. Przebojowość, melodie, refreny do pośpiewania - na płycie Japończyków jest wszystko, czego oczekuję od tego rodzaju muzyki. Mam nadzieję, że na debiucie nie skończą!


Spis utworów:
  1. FlyAway
  2. Mayday
  3. 343
  4. It'll be OK
  5. Sunset
  6. Pianoman
  7. Gloom
  8. Rob
  9. Asayake
  10. WWW

sobota, 26 grudnia 2015

Ryo Natoyama - Ukulele Merry Christmas! (2015)

Ze wszystkich nietuzinkowych wariacji na temat muzyki świątecznej, najbardziej trafia do mnie The Brian Setzer Orchestra i ich znakomity album "Boogie Woogie Christmas". Nie zamykam się jednak na inne bożonarodzeniowe wariacje. O ile jednak metalowe, punkowe, rockowe czy nawet funkowe aranżacje spotkać można wyjątkowo często, interpretacje stricte folkowe zdarzają się sporadycznie. Przykładem takiego podejścia do świątecznych utworów jest grający na ukulele Ryo Natoyama ze swoją płytą "Ukulele Merry Christmas!".

Japończyk nie zaskakuje, gdy chodzi o dobór materiału. Na albumie znalazły się praktycznie same klasyki - obok kompozycji radiowych (z nieśmiertelnym "Last Christmas" na czele) Natoyama wykorzystuje także utwory tradycyjne, czasami kilka w jednym numerze. Album utrzymany jest w stylistyce pop folku, celując raczej w bycie muzyką tła do wigilijnej kolacji niż samodzielnym dziełem, na którym warto w całości skupić swoją uwagę.

Co ciekawe, wspomniane już "Last Christmas" wypada wcale nieźle. Podobnie jak inne zagrane z sekcją rytmiczną utwory - "All I Want for Christmas is You", radosne "Sleigh Ride" i skoczne "I Saw Mommy Kissing Santa Claus". Zdecydowanie więcej miejsca muzyk poświęca jednak utworom przeznaczonym wyłącznie na ukulele. Spośród nich wyróżniają się sentymentalne "Christmas Eve", oszczędne "Winter Song" i znakomita, kolędowa mieszanka "Silent Night / Jingle Bell / We Wish You a Merry Christmas".

Z uwagi na dobrane instrumentarium, "Ukulele Merry Christmas!" jest pozycją nietuzinkową, atrakcyjną dla wszystkich poszukiwaczy muzycznych ciekawostek. W kontekście świąt Bożego Narodzenia radzi sobie nieźle, ale w porównaniu z "normalnymi" płytami nie ma większych szans. Tylko dla zapaleńców.


Spis utworów:
  1. Intro - Happy Merry Christmas with Ukulele
  2. Last Christmas
  3. All I Want for Christmas Is You
  4. Sleigh Ride
  5. Christmas Eve
  6. Someday At Christmas
  7. I Saw Mommy Kissing Santa Claus
  8. Mele Kalikimaka
  9. Winter Song
  10. Silent Night / Jingle Ball / We Wish You a Merry Xmas

piątek, 25 grudnia 2015

Chris Hart - Christmas Hearts ~ winter gift ~ (2015)

Z okazji świąt Bożego Narodzenia postanowiłem zrecenzować kilka albumów oscylujących wokół tej tematyki. Na pierwszy ogień poszedł Chris Hart - postać legenda. Jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy obcokrajowiec, który zdobył w Kraju Kwitnącej Wiśni ogromną popularność (milion sprzedanych płyt) śpiewając po japońsku. Historia wokalisty to znakomity przykład tego, że można. Zafascynowany kulturą Nipponu, Amerykanin studiował muzykę i japonistykę, co bezpośrednio przełożyło się na wybór jego życiowej kariery.

"Christmas Hearts ~ winter gift ~" to reedycja albumu wydanego rok wcześniej, uzupełniona o trzy bonusowe kompozycje - "サイレント・イヴ", "クリスマスキャロルの頃には" i "Everything (2013 ver.)". Płyta stanowi w zasadzie zbiór coverów nawiązujących w jakimś sposób do bożonarodzeniowej tematyki. Utrzymana jest w klimatach energicznego, współczesnego R&B, zmierzając czasami w stronę soulu.

Największymi smaczkami albumu będą z pewnością autorskie wersje utworów znanych zachodniemu odbiorcy. Świetnie wyszły rozbujane "All I Want For Christmas Is You", wymęczone na wszystkie sposoby "Last Christmas" oraz radosne "Standard Medley" zbudowane na bazie "I Saw Mommy Kissing Santa Klaus" i "Let It Snow!". Moim faworytem jest jednak emocjonalny cover Johna Lennona - "Happy Xmas (War Is Over)". Na uwagę zasługują jeszcze utrzymane w stylu Seala "白い恋人達" i zaśpiewane a capella "Silent Night".

Chris Hart to niesamowicie uzdolniony muzyk, który dobrze porusza się w popie, soulu i rocku. Pośród wielu podobnych, świątecznych płyt, ta wyróżnia się autentyzmem i świeżością. Oszczędne instrumentarium podkreśla jedynie kapitalną barwę głosu Amerykanina, który powinien znaleźć się na półce każdego fana soulu i emocjonalnego popu.


Spis utworów:
  1. 雪のクリスマス
  2. クリスマス・イブ
  3. 白い恋人達
  4. スタンダード・メドレー [赤鼻のトナカイ~ジングルベル~サンタが町にやってくる]
  5. All I Want For Christmas Is You
  6. LAST CHRISTMAS
  7. 毎日がクリスマス!
  8. メリクリ
  9. Standard Medley
  10. Happy Xmas (War Is Over)
  11. Silent Night
  12. サイレント・イヴ
  13. クリスマスキャロルの頃には
  14. Everything(2013 ver.)

środa, 23 grudnia 2015

Grand Slam - Rhythmic Noise (1990)

Japonia, jak każdy inny cywilizowany kraj, także musiała zmierzyć się z pojęciem "supergrupy", czyli zespołu, w skład którego wchodzili muzycy o wyrobionej marce i sporych sukcesach ze swoimi macierzystymi formacjami. Taką supergrupą w czasach, gdy królował hard rock i hair metal, było "Grand Slam". Zespół założyli Junya Kato (Reaction), Kazuhide Shirota (Presence, Rajas) oraz Hironori Yoshikawa (44 Magnum). "Rhythmic Noise" to pierwszy i zarazem najlepszy album z czteropłytowej dyskografii grupy.

Styl Grand Slam to wypadkowa wcześniejszych doświadczeń tworzących go muzyków. W przeciwieństwie jednak do takich grup jak P.A.F. czy Ziggy, autorzy "Rhythmic Noise" zdecydowanie bardziej od klasycznego hard rocka woleli hair metal spod znaku Mötley Crüe i Twisted Sister. Lekkie, przyjemne refreny przeplatane są przesterowanymi riffami, tak charakterystycznymi dla lat dziewięćdziesiątych. Znakomita produkcja płyty sprawia, że zaprezentowane przez Grand Slam utwory nie zestarzały się nawet o rok.

Po dziwacznym, tytułowym intrze, grupa atakuje nas heavymetalowym "Here We Go", którego stylistyka wróci jeszcze w "Cookies". Typowe hairmetalowe, wręcz sleazowe utwory to skoczne "Spend The Night", "Lookin' For Love" oraz "No No No". Na albumie nie mogło zabraknąć power ballad - "Hello" i "Tell Me" nie są może najjaśniej świecącymi diamentami na płycie, ale dobrze wkomponowują się w klimat albumu. Zdecydowanie najlepsze momenty "Rhythmic Noise" to energiczne, rozbujane "Without Dreams" oraz kapitalne, jedyne w swoim rodzaju, hardrockowe "Keep On Dancin'".

Grand Slam nie miało może na pokładzie tak znanych muzyków jak P.A.F. czy S.K.I.N., ale prezentowało solidny, przynajmniej euroazjatycki, hairmetalowy poziom. Łatwość w budowaniu chwytliwych kompozycji i radość płynąca z gry sprawiają, że "Rhythmic Noise" z przyjemnością słucha się nawet ćwierć wieku po jego premierze.


Spis utworów:
  1. Rhythmic Noise
  2. Here We Go 
  3. Spend the Night
  4. Without Dreams
  5. I Wanna Touch You
  6. Hello
  7. Lookin' for Love
  8. No No No
  9. Tell Me
  10. Cookies
  11. Keep on Dancin

piątek, 18 grudnia 2015

The Disaster Points - For Once In My Life (2015)

Nikogo chyba nie dziwi, że japońska scena punkowa trzyma się naprawdę mocno. Znaczny wpływ na taką sytuację ma zapewne wysoki poziom formalizacji stosunków międzyludzkich, który automatycznie rodzić musi buntowniczą przeciwwagę. Japońskie gangi motocyklowe znane są na całym świecie, a punkowe i punkrockowe załogi ostro pracują nad tym, by podobną rangę osiągnęły także one. Młoda grupa The Disaster Points jest tego najlepszym przykładem.

Wydany w tym roku debiut to zbiór jedenastu petard z pogranicza Oi! i melodyjnego punka. Zespół prezentuje bezkompromisowe podejście do gitarowego łojenia, wykorzystując co prawda często i gęsto solówki, ale trzon muzyki opierając na prostych, chwytliwych riffach. W zasadzie The Disaster Points brzmią jak Dropkick Murphys przed folkowym odlotem. Japończykom zresztą niewiele do tego brakuje - już na swoim trzecim singlu coverowali tradycyjną amerykańską pieśń "Roll in My Sweet Baby's Arms".

Łagodniejsze, jak na standardy grupy, są w wyłącznie "Don't Let Me Down" i "One For My Baby". Dużą część płyty zajmują kawałki szybkie, ale rozbujane, z mocno zaakcentowanymi partiami melodycznymi - "Believing Our Times", "Homeward Bound", "Leaving Behind", "Lynfield Sun" i zamykające album "Unforgettable". Najwięcej jednak miejsca muzycy poświęcili motorycznym, punkowym siekierom, wśród których wybijają się "Breaking Bad Blues", "Innovation" i świetne "Our Fight Night".

Debiut Japończyków potwierdza to, że punkowe podziemie (oczywiście bardzo umowne "podziemie") w Kraju Kwitnącej Wiśni ma się świetnie. Powstający w latach siedemdziesiątych Oi! przebył długą drogę, ale wciąż inspiruje (zwłaszcza muzycznie) nowe pokolenia twórców. Bardzo mocno liczę na to, że The Disaster Points dopiero się rozkręcają i jeszcze wielokrotnie uraczą nas swoją optymistyczną szarpaniną.



Spis utworów:
  1.  Unforgettable
  2. Our Fight Night
  3. Breaking Bad Blues
  4. Homeward Bound
  5. Leaving Behind
  6. Believing Out Times
  7. Don't Let Me Down
  8. Lynfield Sun
  9. Let the World Go Around
  10. Innovation

środa, 16 grudnia 2015

Band-Maid - New Beginning (2015)

Nie tak dawno recenzowałem pierwszy album dziewczyn przebranych za japońskie pokojówki (czy raczej za wyobrażenie o japońskich pokojówkach). Na "Maid in Japan" panie zaprezentowały muzykę ugrzecznioną, bez wściekłego gitarowego pazura, wyraźnie ograniczaną przez kogoś "z góry". Nie wiem, co zaszło od tego czasu (bo wytwórni płytowej nie zmieniały), ale na "New Beginning", zgodnie z tytułem, prezentują zupełnie inny, ambitny poziom rocka wymieszanego z metalem.

Stylistycznie bliżej im już do heavy metalu niż rocka (czy nawet pop rocka). Ostre, gitarowe riffy pojawiają się w zasadzie w każdym utworze, podobnie jak wściekła sekcja rytmiczna, czasami wykorzystująca nawet podwójną stopę. Co prawda grupa ciągle wykazuje niewielkie ciągoty w stronę lżejszego grania, ale są to wybryki incydentalne, nie zmniejszające ciężaru gatunkowego całego albumu.

"New Beginning" otwiera znany już fanom grupy, murowany hit "Thrill". W podobnym, heavyrockowym tonie utrzymane są także motoryczny "Freezer", ocierające się o punka "Price of Pride" i "Beauty and The Beast" oraz zbudowane na świetnym heavymetalowym riffie "Shake That". Bardziej przystępną twarz grupa pokazuje w "Real Existence", a swoją najlepszą stronę - w singlowym "Don't Let Me Down". Niestety, płyta nie uniknęła słabszych momentów. Kiepsko brzmią pretensjonalna "Arcadia Girl" oraz niczym się niewyróżniające "Don't Apply The Brake".

Mimo wszystko, metamorfozę Japonek należy ocenić pozytywnie. W ciągu dwóch lat przepoczwarzyły się z odtwórczej, rockowej sieczki w świadomego swoich możliwości metalowego motyla. Prawie każda kompozycja na "New Beginning" jest wyjątkowa i zapada w pamięć. Ilość energii, którą te niepozorne dziewczyny wytwarzają przy instrumentach jest niepojęta i idę o zakład, że jeszcze nie raz nas zaskoczą.


Spis utworów:
  1. Thrill
  2. Freezer
  3. Real Existence
  4. Price of Pride
  5. Arcadia Girl
  6. Don’t apply the brake
  7. Beauty and the beast
  8. Don’t let me down
  9. Shake That!!

wtorek, 15 grudnia 2015

Curio - Hybrid (1997)

Był taki czas, kiedy pop stanowił pełnowartościowy styl muzyczny, posiadający założenia kompozycyjne, konkretną stylistykę i odpowiedni ciężar gatunkowy. Dzisiaj pop (oczywiście bardzo upraszczając) to albo utwory z gatunku easy listening, albo najróżniejsze mutacje elektroniki, dance i disco. W latach dziewięćdziesiątych stwierdzenie, że coś jest popowe, nie stanowiło jeszcze takiej obelgi, jak dzisiaj. Przykładem solidnego popu wymieszanego z rockiem jest "Hybrid" - pierwszy album Japończyków z Curio.

Recenzowana płyta, zgodnie z tytułem, jest błyskotliwą hybrydą rocka i muzyki popularnej. Niemal każdy utwór stanowi interesującą ciekawostkę, wykorzystując coraz to nowe kompozycyjne tricki. Ekspresyjne partie wokalne, wpadające w ucho riffy, łatwe do zapamiętania melodie - to wszystko sprawia, że piosenki tworzone przez Curio są w stu procentach przebojowe, w tym najlepszym ze wszystkich sensów.

Większość albumu zajmują utwory zbudowane na zasadzie rockowej zwrotki i popowego refrenu. "Butter", utrzymane w stylu kalifornijskiego punk rocka "Itsuka Mita Yume", funkowe "Kimi No Subete Wo Miteitai", czy "Shin Sekai" to murowane radiowe hity. Klasycznie popową stronę zespół pokazuje w "Rain Rain" i "Manatsu No Yoru", rockową zaś - w "Mr. Dynamite". Najlepiej jednak brzmią "Aini Ikou" i "Himawari", jakby żywcem wzięte ze złotego okresu Roxette.

To solidna, łatwa w odbiorze płyta. Bez cukierkowego posmaku, tak charakterystycznego dla muzyki popularnej brylującej na kulturowych salonach od kilkunastu lat. Przemyślane kompozycje czasami uzupełniane są saksofonem lub klawiszami, innym razem gitarową solówką - wszystko to sprawia, że warto dać Curio szansę.


Spis utworów:
  1. Butter
  2. Himawari (Album version)
  3. Rain rain
  4. Aini ikou
  5. Kimi no subete wo miteitai (Album mix)
  6. Manatsu no yoru
  7. No.2
  8. Mr. dynamite
  9. Kaze no takuhaibin
  10. Itsuka mita yume
  11. Shin sekai (Album version)
  12. Tokimeki

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Sonic Flower - Sonic Flower (2003)

Ile razy marzyliście o tym, by swój ulubiony zespół zobaczyć w całkowicie innej stylistyce? By AC/DC nagrało płytę folkową, albo Eric Clapton - metalową? Co prawda Church of Misery nie należy do czołówki mojej playlisty, a Sonic Flower nie różni się aż tak bardzo brzmieniem od swojej macierzystej formacji, niemniej jednak taka właśnie metamorfoza zaszła. Muzycy znani z ciężkich odmian doomu połączyli siły z gitarzystą Arisą i nagrali album stonerrockowy.

Trzon Sonic Flower stanowią Tatsu Miakmi (bas, spiritus movens Church of Misery), J.J. (perkusja) i Takenori Hoshi (gitara). Jedyny album grupy to w zasadzie instrumentalny stoner rock, z silnymi elementami hardrockowymi. Bardzo podobny do tego, co na swoich pierwszych albumach prezentowała kapitalna teksańska formacja Dixie Witch. Histeryczne solówki i masa najróżniejszych efektów w tle idealnie łączą się z prostymi, ale smakowitymi riffami.

Najlepiej z całego zestawienia wypada utwór tytułowy, który miesza łagodny (jak na standardy tej grupy) motyw gitarowy z niezłymi solówkami i szeleszczącą sekcją rytmiczną. Nieźle wypadają także "Indian Summer" z głównymi riffem zbudowanym na nieprzesterowanej gitarze, hardrockowe "Going Down" i motoryczne, nadające się w sam raz do samochodu "Cosmic Highway". Na tym tle "Black Sunrise" i "Astroqueen" wydają się nieco odtwórcze, ale to ciągle solidne, stonerowe siekiery.

Szkoda, że kompania Tatsu Miakmiego nagrała tylko jeden album pod szyldem Sonic Flower. Gdyby do kompozycji grupy dodać wokal i wpleść gdzieniegdzie jakiś wolniejszy numer, spokojnie mogliby startować w zawodach ze śmietanką stonerowej, zachodniej sceny. Może to jeszcze nie poziom Orange Goblin czy Black Moth, ale Japończycy z pewnością pokazali, że wiedzą, jak zabrać się do grania takiej muzyki.


Spis utworów:
  1. Cosmic Highway
  2. Black Sunshine
  3. Astroqueen
  4. Sonic Flower
  5. Indian Summer
  6. Going Down

niedziela, 13 grudnia 2015

Church of Misery - Master of Brutality (2001)

Wśród zespołów, które zasłużyły się w historii rocka, Black Sabbath zajmuje miejsce szczególne. Brytyjscy muzycy stali się inspiracją nie tylko dla rodzącego się w bólach hard rocka, ale także metalu, stonera i doomu. Niespotykane wcześniej na taką skalę potężne partie gitar, histeryczny zaśpiew i tematyka piosenek obracająca się wokół okultyzmu szybko wywindowały Ozzy'ego i spółkę na szczyty list przebojów. Choć od pierwszych nagrań tej formacji minęło 45 lat, wciąż inspirują nowe pokolenia muzyków. Ich najlepszymi chyba uczniami z Japonii są panowie tworzący Church of Misery.

Debiut grupy, w oczywisty sposób nawiązujący tytułem do "Master of Reality" Sabbathów, zbudowany jest wokół historii pięciu seryjnych morderców: Edmunda Kempera, Petera Sutcliffe'a, Herberta Mullina, Johna Wayne'a Gacy i Gary'ego Ridgway'a. To zresztą charakterystyczne dla Church of Misery, którzy na wszystkich swoich płytach nawiązują do znanych przestępców. Stylistycznie grupa utrzymana jest w klimatach doom/stonermetalowych, z lekkim hardrockowym posmakiem.

Każdy utwór na płycie zbudowany jest według podobnego schematu: psychodeliczny wokal, brutalne, mocne przestery i ogniste, choć trochę przekombinowane solówki. Najlepiej z tego zestawienia wypada "Killifornia", ponieważ wykorzystane w niej riffy są nie tylko ciężkie, ale także szybko wpadają w ucho. Z kolei w "Master of Brutality" dobrze sprawuje się zachrypnięty, rozszalały wokal. Hardrockową stronę panowie pokazali w kapitalnym coverze Blue Öyster Cult - "Cities on Flame With Rock and Roll".

W życiu każdego fana rocka przychodzi czas, kiedy chce posłuchać czegoś mocniejszego. Jeśli, podobnie jak ja, nie przepadacie za ekstremalnymi odmianami metalu, muzyka tworzona przez Church of Misery nada się tutaj idealnie. Brudne, kroczące riffy, tworzące jednak zwarte formy z chwytliwymi melodiami spodobają się, wbrew obawom, nie tylko black i deathmetalowcom.


Spis utworów:
  1. Killfornia (Ed Kemper)
  2. Ripping Into Pieces (Peter Sutcliffe)
  3. Megalomania (Herbert Mullin)
  4. Green River
  5. Cities on Flame With Rock and Roll
  6. Master of Brutality (John Wayne Gacy)

sobota, 12 grudnia 2015

Sundays & Cybele - Gypsy House (2015)

Zespoły określane jako "jam bandy" to kwintesencja instrumentalnego podejścia do muzyki rockowej. W swoich kompozycjach porzucają twarde schematy zwrotka-przejście-refren na rzecz dużo bardziej otwartych i innowacyjnych form konstrukcyjnych, które umożliwiają nieskrępowaną ekspresję poszczególnym muzykom. Twórczość tego typu jest bardzo specyficzna, a przez to dosyć trudna w odbiorze. Wciąż jednak powstają zespoły reprezentujące ten gatunek - jednym z nich jest japoński kwartet Sundays & Cybele.

Jam band to w zasadzie opis sposobu tworzenia muzyki, a grupy z niego korzystające poruszają się w różnych gatunkach. Japończycy grają mieszankę space rocka z elementami psychodelii i alternatywy. Rozbudowane kompozycje wypełnione są solowymi partiami gitar, czasami tylko urozmaicanymi wokalem. Hipnotyczne tempa, jednostajna sekcja rytmiczna i odwołania do nowej hardrockowej fali to cechy charakterystyczne "Gypsy House".

Rozpoczynające album "Mystic Ocean" to kompozycja zahaczająca nie tylko o space, ale nawet o acid rock, z niespodziewanymi zmianami rytmu i trochę histerycznym zaśpiewem. W podobnej stylistyce utrzymane jest również "Waiting For You", choć posiada łagodniejszą melodię. Swoje folkowe ciągoty muzycy pokazują natomiast w miniaturce (jak na standardy tej płyty) "Diaspora" i mistycznym "Saint Song". Wspomniane hardrockowe wpływy ujawniają się z kolei w świetnym "Angel", a "Into The Broken Seas Again" zaczyna się wręcz jak klasyczna power ballada.

"Gypsy House" nie słucha się łatwo. Warto jednak poświęcić godzinę i skupić się wyłącznie na zaprezentowanych przez Sundays & Cybele kompozycjach, ponieważ tylko wtedy wyłapiemy wszystkie zaserwowane nam smaczki. Długie (od sześciu do dziewięciu minut) utwory mogą zmęczyć, ale prawdziwy fan japońskiego rocka nie powinien przejść obok nich obojętnie.


Spis utworów:
  1. Mystic Ocean
  2. Waiting For You
  3. Saint Song
  4. Angel
  5. Into The Brokean Seas Again
  6. Diaspora

środa, 9 grudnia 2015

Dew - Nunoya Fumio Live (1971)

Dew to w zasadzie solowy projekt wokalisty Nunoya Fumio, co zresztą łatwo poznać po tytule płyty. Muzyk po odejściu z Blues Creation założył własną formację i nagrał koncertowy album (tj. materiał, wydany dużo później), który na stałe wpisał się do kanonu japońskiego blues rocka. W przeciwieństwie do wielu swoich rówieśników, Fumio nie został jednak bezmyślnie wierny zachodnim, bluesowym wzorcom i na własną modłę przerabiał nie tylko całe utwory, ale także nastroje, zagrywki i melodie.

Wielka szkoda, że Dew nagrało tylko jedną płytę, do tego na żywo. W swoich bluesrockowych interpretacjach wykraczali daleko poza purystyczne podejście takich legend jak Clapton czy Mayall, przez co do dzisiaj album brzmi świeżo i niebanalnie. Choć emanujące wewnętrzną mocą, kompozycje umieszczone na płycie to w zasadzie same (poza "Pair-Blues") wolne tempa. Styl Dew zbliża się przez to mocno w stronę psychodelicznego rocka, zachowując jednak klasycznie bluesowe korzenie.

Najmocniejszymi momentami "Live" są wspomniane już "Pair-Blues" oraz bluesrockowy hymn "Don't Let Me Be Misunderstood" ze zmieniającymi się tempami i rozbudowaną aranżacją. Dobrze wypada także cover klasycznego "Hoochie Coochie Man", rozkręcające się "The Summer Is Over" i utrzymane w hendrixowym stylu "Hurt". Na tym tle przekombinowane "Empty Bed Blues" oraz wpadające w psychodelię "My Angel" wypadają blado, choć to ciągle solidne kompozycje.

Jedyny album Dew prezentuje się o wiele lepiej niż recenzowany już przeze mnie debiut Blues Creation. Zespół Nunoya Fumio dużo lepiej wyczuwał bluesrockowego ducha improwizacji, co zaowocowało rozbudowanym, ciekawym materiałem. Wielka szkoda, że nagrali tylko "Live" - może gdyby się nie rozpadli, dzisiaj mieliby status porównywalny z Cream lub Free?


Spis utworów:
  1. Empty Red Blues
  2. Hurt
  3. The Summer Is Over
  4. Hoochie Coochie Man
  5. Pair-Blues
  6. My Angel
  7. Don't Let Me Be Misunderstood

wtorek, 8 grudnia 2015

Blues Creation - Blues Creation (1969)

Blues Creation, formacja założona i prowadzona pod różnymi postaciami przez legendarnego gitarzystę Kazuo Takedę, była już przedmiotem mojego zainteresowania jakiś czas temu. Wydany w 1969 r. debiut grupy różni się jednak od "Demon And Eleven Children" nie tylko całkowicie innym (poza Takedą) składem, ale przede wszystkim zupełnie odmiennym podejściem do muzyki. "Blues Creation" to nic innego, jak ordynarna zrzynka z rodzącego się w latach sześćdziesiątych, bluesrockowego, brytyjskiego podziemia.

Nie ma się zresztą czemu dziwić, w końcu na albumie znalazły się same covery takich gwiazd bluesa jak Sonny Boy Williamson, Memphis Slim, Chester Burnett, John Mayall, Eric Clapton, Blind Willie Johnson, Willie Dixon czy Otis Rush. Należy jednak pamiętać, że zanim powstały płyty o wyraźnie rodzimym, japońskim charakterze, muzycy musieli oswajać nową stylistykę poprzez aranżowanie i ogrywanie kanonu napisanego przez mistrzów gatunku.

Technicznie zespołowi nie można niczego zarzucić. Wokalista Fumio Nunoya świetnie radzi sobie w zasadzie na każdym polu, zwłaszcza zaś w solowych popisach pokroju tych ze "Spoonful". Znakomicie wypada także sekcja rytmiczna oraz dosyć zaawansowana harmonijka ("Checking' Up On My Baby", "Smoke Stack Lighting"). Wszystko to blaknie jednak przy obłędnych, rozbudowanych gitarowych solówkach Takedy. Obszerne pochody gitarowe w "Double Crossing Time", "Rollin' and Tumblin'" czy "All Your Love" są zapowiedzią rozwijającej się u muzyka fascynacji jazzem i fusion.

"Blues Creation" to jedna z tych płyt, które same w sobie są co najwyżej średnie, ale musiały zostać nagrane, by można było ruszyć dalej. Rozwijająca się od początku lat siedemdziesiątych japońska scena rockowa pokazała, że tamtejsi muzycy szybko porzucili zachodnie schematy i na własną rękę poszukiwali nowych środków gitarowego wyrazu. Debiut Blues Creation jest pamiątką tego, jak blues rock dotarł i zadomowił się w Japonii.


Spis utworów:
  1. Checkin' Up On My Baby
  2. Steppin' Out
  3. Smoke Stack Lightnin'
  4. Double Crossing Time
  5. I Can't Keep From Crying
  6. Spoonful
  7. Rollin' And Tumblin'
  8. All Your Love

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Scandal - Best Scandal (2009)

W przypadku girls bandów, zwłaszcza tych z gatunku "gitarowych", zawsze mam wątpliwości, na ile są prawdziwym zespołem, a na ile produktem marketingowym jednej z wytwórni płytowych lub agencji promocyjnych. Wydaje się, że ogromny komercyjny sukces grupy Scandal jest wypadkową obu tych tendencji - choć dziewczyny zaczynały jako paczka dobrych znajomych, wzmożone działania reklamowe pozwoliły im rozwinąć skrzydła i wydać kilka świetnie sprzedających się albumów. Debiutancki "Best Scandal" prezentuje się z nich wszystkich najlepiej.

Z każdą kolejną płytą Scandal stawał się coraz grzeczniejszy, z wypolerowanym brzmieniem i spłaszczonymi, pozbawionymi emocji kompozycjami. Na albumie otwierającym dorobek grupy słychać na szczęście jeszcze nieskrępowaną wymaganiami wytwórni radość tworzenia, która objawia się w różnorodnych, wpadających w ucho piosenkach o całkowicie odmiennych nastrojach. Co prawda Japonki stylistycznie ciągle mieszczą się w poprockowym mainstreamie, ale jest to przynajmniej mainstream z dobrym warsztatem i przemyślanym repertuarem.

Na albumie królują skoczne, gitarowe kompozycje w stylu "Scandal Baby", "Anata ga Mawaru" czy "Maboroshi Night". Bardzo dobrze wypadają trochę ostrzejsze "Shoujo S", poppunkowe "Doll" i rockowe "Ring! Ring! Ring!". Niestety, jak wiele grup tego typu, Scandal nie radzi sobie z wolniejszymi, bardziej lirycznymi klimatami, czego dowodem jest miałkie "Kimi to Yoru to Namida" . "Best Scandal" uzupełniają sympatyczne zapychacze - "Koi Moyou", "Space Ranger", "SAKURA Goodbye" i "Kagerou -album mix-".

Dowodem ogromnego sukcesu grupy jest to, że ich kompozycje wykorzystywano w anime ("Bleach", "Fullmetal Alchemist: Brotherhood"), grach ("Star Ocean: Second Evolution") i kampaniach reklamowych (Windows 8), a każdy album sprzedaje się co najmniej w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. Szkoda, że dosyć ambitne spojrzenie na pop rock dziewczyny porzuciły wraz z podpisaniem kontraktu w dużej wytwórni płytowej - "Best Scandal" to jedyna szansa to sprawdzenie, w jakim kierunku mogła pójść ich twórczość.


Spis utworów:
  1. SCANDAL BABY
  2. Shoujo S
  3. DOLL
  4. Koi Moyou
  5. Yumemiru Tsubasa
  6. Anata ga Mawaru
  7. Space Ranger
  8. Ring! Ring! Ring!
  9. Maboroshi Night
  10. Kimi to Yoru to Namida
  11. Hitotsu Dake
  12. SAKURA Goodbye
  13. Kagerou -album mix-

niedziela, 6 grudnia 2015

Dirty Trashroad - Dirty Trashroad (1994)

Japonia jest niekończącą się skarbnicą około-heavymetalowego grania. Nie można się zresztą dziwić - w końcu dwie grupy, które osiągnęły ogromne sukcesy poza rodzimym krajem, to reprezentujące ten gatunek X Japan i Loudness. Obok jednak tych wielkich, do których można zaliczyć jeszcze choćby Action!, High and Mighty Color, Anthem czy Bow Wow, istniała rzesza zespołów, którym nie udało się wybić, choć na to zasługiwały. Jednym z nich jest Dirty Trashroad.

Grupa powszechnie uznawana jest za przedstawicieli melodyjnego heavy metalu, z czym się kategorycznie nie zgadzam. Przynajmniej jeśli chodzi o ich debiut, ponieważ w stronę cięższego grania zespół ewoluował dopiero na następnych albumach. Na "Dirty Trashroad" muzycy prezentują głównie różne odmiany hard rocka, poprzeplatane wolniejszymi momentami i gitarową galopadą. Ciągle jednak podstawą ich stylu są przesterowane, krwiste riffy zbyt wolne, by uznać je za heavymetalowe.

Pierwsze na płycie "Circle of Nations" to sympatyczny muzyczny przerywnik, ale dopiero od "Shake More" zespół prezentuje to, w czym sprawdza się najlepiej - żywiołowym, trochę funkującym hard rocku. W takim stylu utrzymane jest także "I Do", świetne "So What" i rockandrollowe "Be Free". Swoją heavymetalową stronę panowie pokazują w średnich "Cybernetic Crime", "Side by Side" (po sympatycznym wstępie) i "Duel Beast". Zdecydowanie najlepszym utworem na płycie jest "Dirty Winner", bardzo mocno inspirowany stylem AC/DC (ten skrzekliwy wokal!).

"Dirty Trashroad" to solidna, hard/heavyrockowa pozycja. Zespół posiadł rzadką umiejętność tworzenia kompozycji charakterystycznych, które od pierwszego momentu zapadają w pamięć, a po czasie nie zlewają się w jedną masę z tysiącami podobnych utworów. Chociażby z tego powodu należy dać Japończykom szansę.



Spis utworów:
  1. Circle of Nations
  2. Shake More
  3. I Do
  4. Cybernetic Crime
  5. Empty Room
  6. So What
  7. Dirty Winner
  8. Side by Side
  9. Be Free
  10. Duel Beast
  11. Apocalypse (Revolution Stone)

sobota, 5 grudnia 2015

Alucard - London After Midnight (1992)

O tym, że Japonia z lekkim opóźnieniem, ale zawsze reagowała na ewoluującą muzyczną modę, pisałem już wielokrotnie. Skoro Kraj Kwitnącej Wiśni ma swoich przedstawicieli wśród tak egzotycznych gatunków jak celtic punk, grunge, industrial metal czy dark wave, nie mogło ich zabraknąć także pośród reprezentantów post-punka - mającej swoje korzenie w latach siedemdziesiątych mutacji punk rocka, który mieszany był z muzyką eksperymentalną, glamem, elektroniką i disco. Przykładem tego typu wydawnictwa jest opublikowany w 1992 r. album "London After Midnight" zapomnianej już formacji Alucard.

Alucard to przykład tak zwanych jednostrzałowców - grup, które dosyć szybko znikały po swoim fonograficznym debiucie. Dzisiaj zespół kojarzony jest głównie z tego, że grał w nim basista D-LEE z projektu Kamaitachi. Japończycy na płycie zaprezentowali post-punk w najbardziej encyklopedycznej postaci, łącząc skoczne, połamane rytmy z elementami gotyckimi, choć te ostatnie występują sporadycznie. Z uwagi na barierę językową nie mogę ocenić ideologicznego przesłania tekstów, ale takie tytuły jak "Night of the Living Lost Boy" czy "Blood Supermarket" dobrze wpisują się w wybraną przez zespół stylistykę.

Otwierające album, instrumentalne "Glow in the Dark" jest przykładem gotyckich ciągot zespołu - na tle szalejącego wiatru zaprezentowano akustyczną, gitarową balladę. Następne cztery utwory utrzymane są w jednostajnym, rozbujanym rytmie - "Night of the Living Lost Boy" razi trochę dziwaczną partią perkusyjną, "Konomama Jairarenai" ma problemy z przechodzeniem między różnymi tempami, a "Crazy Girl vs Wild Boy" jest strasznie połamane, ale ostatecznie wszystkie te utwory mają jakiś dyskretny urok. Zamykający zestawienie "Blood Supermarket" (bo "Alucard dai 1 shou (Kokuhaku) Ketsueki Shikou Shou (Hematophilia)" jest niemuzycznym dziwadełkiem) to najbardziej energiczna kompozycja na płycie - gdyby zmienić riffy, spokojnie mógłby uchodzić za heavy metal.

Alucard to nie Joy Division, Talking Heads czy The Cure, ale dobrze radzi sobie w tej trudnej i niejednoznacznej stylistyce. "London After Midnight" powinien być traktowany jako perełka dla miłośników post-punku, a ciekawostka dla wszystkich pozostałych.


Spis utworów:
  1. Glow in the Dark (Instrumental)
  2. Night of the Living Lost Boy
  3. Konomama Jairarenai
  4. Franzy Night
  5. Crazy Girl vs Wild Boy
  6. Blood Supermarket
  7. Alucard dai 1 shou (Kokuhaku) Ketsueki Shikou Shou (Hematophilia)

wtorek, 1 grudnia 2015

Aya - Baghdad Sky (2004)

Grunge to jeden z ostatnich tak spójnych stylistycznie nurtów w popkulturze, który zawładnął wyobraźnią całego świata. Charakterystyczny ubiór, poglądy, styl bycia, wreszcie muzyka - wszystko to na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych fascynowało nie tylko socjologów. Koszule w kratę, wytarte jeansy, trampki i pesymistyczne widoki na przyszłość. Taki był grunge, który częściowo zadomowił się także w Kraju Kwitnącej Wiśni.

Jedną z najbardziej znanych postaci japońskiej sceny grunge'owej (spóźnioną co najmniej o dekadę) jest popularna również na Zachodzie Aya. Choć z czasem jej styl odchodził od stricte depresyjnych nastrojów, ostatni w dorobku longplay artystki (do dzisiaj jest aktywna zawodowo) ciągle posiada odpowiedni ciężar gatunkowy. "Baghdad Sky" to zbiór niebanalnych kompozycji budowanych na szalonych riffach i zadziornym śpiewie Japonki, absolutnie z pierwszej grunge'owej półki.

Otwierający album "Blue Butterfly" to kwintesencja stylu Ayi. Falujące partie gitar, wolne perkusyjne uderzenia, charakterystyczna harmonia wokalu - prawdziwy, niefarbowany grunge. W podobnym klimacie utrzymane jest jeszcze "Rojou no Kage". Niewątpliwie największa perła na płycie to "1999", które brzmi jak numer Rage Against the Machine. Warto zwrócić jeszcze uwagę na energiczne, koncertowe szlagiery - "Miss Rock & Roll", "Ame ni Utae ba", "Betty" i "Dead End". Aya nie radzi sobie niestety z balladami, czego przykładem są nudnawe "We." i tytułowe "Bahhdad Sky".

Choć wydana w XXI wieku, płyta posiada ten oldschoolowy posmak, którym do dzisiaj emanują albumy Peal Jam, Soundgarden czy Mother Love Bone. Zgoda, to absolutnie nie ten poziom, ale niesprawiedliwie jest przecież porównywać założycieli grunge'u z ich naśladowcami z drugiego końca świata. Aya na trzech wydanych przez siebie albumach wykonała kawał solidnej roboty - mam nadzieję, że "Baghdad Sky" nie jest zwieńczeniem jej muzycznej kariery.


Spis utworów:
  1. Blue Butterfly
  2. Nobody
  3. 1999
  4. Rojou no Kage
  5. We.
  6. Miss Rock & Roll
  7. Ame ni Utae ba
  8. Betty
  9. Dead End
  10. Baghdad Sky

poniedziałek, 30 listopada 2015

Grand Prix - Tears & Soul (1988)

Jeśli chodzi o przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, Japonia na polu melodyjnego hard rocka w niczym nie ustępowała reszcie świata. Gdy na listach przebojów królowali Bon Jovi i Guns n' Roses, w Kraju Kwitnącej Wiśni rozwijały się kariery takich kapel jak Grand Prix, które stworzyli byli członkowie formacji Make-Up. Gdyby śpiewali po angielsku, z pewnością zawojowaliby zachodnie listy przebojów.

Na swoim debiucie grupa zaprezentowała spójną stylistycznie mieszankę rock n' rolla, bluesa i hard rocka, tak charakterystyczną dla panującej wtedy mody. Często, z uwagi na wygląd muzyków, nazywaną hair metalem, choć z metalem nie miała wiele wspólnego. To solidne, gitarowe granie, skrzące się pomysłami, chwytliwymi melodiami i wpadającymi w ucho refrenami. Twórcy "Tears & Soul" nie próbowali udawać ambitnych eksperymentatorów, dzięki czemu zaprezentowali nam zbiór kapitalnych, imprezowych hitów.

Otwierający album "Rock'n'Roll Worker" początkowo odrzuca syntezatorami, ale chwilę później wprowadza klasyczny hardrockowy riff i panowie już na płycie nie zwalniają. "Dynamite Woman", "Tears & Soul" oraz "Grand Prix's Boogie" to murowane imprezowe petardy, z bujającymi refrenami i rozbudowanymi partiami solowymi. Z kolei charakterystyczną dla tego okresu estetykę power ballad grupa wykorzystuje w przydługawym "Never Lose Your Love" i dosyć miałkim "Weekend Lover". "Bodies" brzmi jak utwór żywcem wyciągnięty z którejś płyty Europe, a "Down" jak nieślubne dziecko Posion. Na uwagę zasługuje także "Mr. Loose Man", z jakiegoś powodu kojarzący mi się z Brucem Springsteenem.

"Tears & Soul" to kolejny przykład na to, że Japończycy w dziedzinie przesterowanego, gitarowego łojenia nie mieli się czego wstydzić. Pierwszy z czterech albumów zespołu sprawił, że Grand Prix na stałe wpisali się do annałów japońskiego rocka, zajmując miejsce na jednej stylistycznej półce z P.A.F., B'z, Make-Up, Grand Slam czy Action!.


Spis utworów:
  1. Rock’N Roll Worker
  2. Dynamite Woman
  3. Tears & Soul
  4. Never Lose Your Love
  5. Weekend Lover
  6. Bodies
  7. Mr.Loose Man
  8. Secret Hurricane
  9. Down
  10. Grand Prix’s Boogie

niedziela, 29 listopada 2015

Happy End - Happy End (1970)

Recenzja drugiego albumu japońskich gigantów folk rocka, grupy Happy End, zapoczątkowała tego bloga. Od jednego z ich utworów zaczerpnąłem także nazwę, co jednoznacznie wskazuje na mój stosunek do Haruomiego Hosono i spółki. Wydany w 1970 r. "Happy End" był swoistym przełomem na rodzącej się w bólach japońskiej scenie psychodelicznego rocka. Zaśpiewany w całości po japońsku, muzycznie w niczym nie ustępujący zachodnim wydawnictwom, do dzisiaj jest przykładem tego, że gitarowe życie lat siedemdziesiątych nie kończyło się na Wielkiej Brytanii i USA.

Stylistycznie "Happy End" niewiele różni się od "Kazemachi Roman". Grupa na obu płytach prezentuje spójną mieszankę rocka, folku, psychodelii i bluesa (choć tego ostatniego zdecydowanie brakuje na debiucie). Kompozycje, nawet gdy oparte na soczystych riffach, utrzymane są w spokojnym tempie - to zdecydowanie album bardziej do słuchania, niż tańczenia. Wbrew pierwszemu wrażeniu nie jest jednak nudny lub jednostajny, o co bardzo łatwo na wydawnictwach wykorzystujących folkową stylistykę.

Otwierający album "Haruyo Koi" to najbardziej gitarowy utwór na płycie - pełen przesterowanych riffów i rozbrzmiewających w tle solówek. Grupa bardzo dobrze radzi sobie z kompozycjami wykorzystującymi gitarę akustyczną, czego przykładem są kapitalna "Asa", folkrockowy hymn "Happy End" i żywcem wyjęte ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś filmu "Zoku Happppy Eeeend", będące w zasadzie kontynuacją poprzedniego utworu. Choć nastrój albumu utrzymany jest w spokojniejszej tonacji, przejawy energii pojawiają się w nawiązującym do stylistyki indie "Shin Shin Shin", zadziornym "Kataki—Thanatos o Sōkiseyo!" i klasycznie rockowym "Ayakashi no Dōbutsuen".

Happy End swoim debiutem udowodnili, że w latach rockowego boomu można było grać muzykę na światowym poziomie, bez wyrzekania się rodzimych wpływów. Album ten nie jest może arcydziełem, ale z pewnością bije na głowę większość zachodnich płyt z początku lat siedemdziesiątych, które nie były w stanie wykreować nawet namiastki własnego stylu. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana klasycznego rocka, psychodelii i gitarowego folku.



Spis utworów:
  1. Haruyo Koi
  2. Kakurenbo
  3. Shin Shin Shin
  4. Tobenai Sora
  5. Kataki—Thanatos o Sōkiseyo!
  6. Ayakashi no Dōbutsuen
  7. Juuni Gatsu no Ame no hi
  8. Ira Ira
  9. Asa
  10. Happy End
  11. Zoku Happppy Eeeend

sobota, 28 listopada 2015

Meister - I Met The Music (2004)

Meistera, podobnie jak wiele innych współczesnych zespołów japońskich, poznałem dzięki ścieżce dźwiękowej do anime "Beck". Trudno zresztą przejść obojętnie obok grupy, której utwór został wykorzystany jako ending tej świetnej animacji. Meister to, de facto, solowy projekt byłego już gitarzysty The Brilliant Green - Ryo Matsui. Na "I Met The Music" zaprezentował cały przekrój swoich muzycznych możliwości.

Choć generalnie albumowi można przylepić łatkę alternatywnego rocka, tak trywialne uproszczenie byłoby dla niego krzywdzące. Matsui do współpracy przy płycie zaprosił szereg muzycznych osobliwości (Marka Gardenera, Loza Colberta czy Mandę Rin, a to i tak nie wszyscy!), co tylko wzmocniło i tak szeroki już wachlarz stylów, w jakich porusza się muzyk. Od ciężkiego rocka, przez shoegaze aż po elektro pop - "I Met The Music" jest historią muzycznej działalności gitarzysty i jego macierzystej formacji.

Najlepsze utwory na płycie to zdecydowanie "My World Down" (wspomniany już ending z "Becka"), ascetyczne "I Call You Love" (także z tego anime), imprezowe "Jealousy" i na wskroś gitarowe "Maestro". Muzykom zdecydowanie nie służy za to mariaż z elektroniką, czego przykładem są kiepskie "Orange" oraz "Freedom". Lepiej radzą sobie w stylistyce stricte rockowej, co słychać w niezłych "Red Leaves", "It's My Life" i "Dignity".

Podobnie jak w przypadku płyt The Brilliant Green, "I Met The Music" jest wybuchową mieszanką gatunków, nastrojów i muzycznych inspiracji. To jeden z tych albumów, których nie można słuchać w tle - tylko całkowicie skupiając na nim swoją uwagę odkryjemy wszystkie smaczki, jakie przygotował Ryo Matsui. Polecam gorąco, zwłaszcza miłośnikom rockowej alternatywy.



Spis utworów:
  1. Be Love
  2. Dignity
  3. I Call You Love
  4. I Want You To Show Me
  5. It's My Life
  6. My World Down
  7. Freedom
  8. Jealousy
  9. Whidbey
  10. Maestro
  11. Red Leaves
  12. Kind Of Cold
  13. Morning Sun
  14. Orange

wtorek, 24 listopada 2015

Seatbelts - Cowboy Bebop (1998)

Są takie płyty, które zmieniają życie. Może nie od razu i w niewielkim stopniu, ale po latach dostrzegamy wpływ, jaki na nas wywarły. Moje szczególne albumy to "Jagged Little Pill" Alanis Morissette, "Back in Black" AC/DC i cała ścieżka dźwiękowa do "Cowboy'a Bebopa". Yoko Kanno na potrzeby tej animowanej produkcji zebrała fantastycznych muzyków i stworzyła soundtrack, który broni się sam. Zresztą, Seatbelts to chyba jedyny przykład składu stworzonego na potrzeby anime, który dawał regularne koncerty.

Japonka znana jest z tego, że w nieprzewidywalny sposób łączy najróżniejsze muzyczne gatunki. Jak sugeruje nazwa, w "Cowboy'u" skupiła się na jazzie, choć często porzuca go na rzecz bluesa, folku, rocka, a nawet metalu. Indywidualne umiejętności muzyków Seatbelts sprawiają, że z technicznego punktu widzenia utwory są dosyć mocno rozbudowane i zaawansowane, a na koncertach przeradzają się w prawdziwie kosmiczne jam session.

"Cowboy Bebop" to album głównie jazzowy, o czym świadczy znane chyba wszystkim miłośnikom oldschoolowych anime "Tank!", a także żywiołowe "Rush", nieprzewidywalne "Bad Dog No Biscuits", przywodzący na myśl Różową Panterę "Cat Blues", połamane "Piano Black", dosyć jednostajne "Pot City" czy wyjątkowo taneczne "Too Good Too Bad". W stronę bluesa grupa podróżuje przy "Spokey Dokey" (mój faworyt!), "Digging My Potato" oraz "The Egg and I", w stronę folku w "Space Lion" i "Felt Tip Pen", a popu - "Car 24". Całość uzupełnia nawiązujące do muzyki klasycznej "Waltz of Zizi" oraz największy hit albumu - śpiewane przez Steve'a Conte "Rain".

Choć Seatbelts posiadają w dorobku lepsze płyty niż pierwszy "Cowboy Bebop", już tutaj pokazali swoje kompozycyjno-instrumentalne mistrzostwo. Album jest różnorodny, w stylistyce rzadko wykorzystywanej podczas tworzenia ścieżek dźwiękowych do anime. Elektryzująca mieszanka jazzu, bluesa, rocka i folku po pierwszym przesłuchaniu pozostaje już z człowiekiem na zawsze. Słuchacie tylko na własną odpowiedzialność!


Spis utworów:
  1. Tank!
  2. Rush
  3. Spokey Dokey
  4. Bad Dog No Biscuits
  5. Cat Blues
  6. Cosmos
  7. Space Lion
  8. Waltz for Zizi
  9. Piano Black
  10. Pot City
  11. Too Good Too Bad
  12. Car24
  13. The Egg And I
  14. Felt Tip Pen
  15. Rain
  16. Digging My Potato
  17. Memory

poniedziałek, 23 listopada 2015

P.A.F. - Patent Applied For (1998)

Ze wszystkich solowych dokonań Paty, gitarzysty X-Japan, projekt P.A.F. jest chyba najmniej znany, co uważam za ogromną dziejową niesprawiedliwość. Debiut grupy, która wydała jedynie dwa albumy studyjne i jeden koncertowy, to ścisła czołówka japońskiego rocka wszech czasów. Niestety, "Patent Applied For" można nabyć już tylko na podejrzanych aukcjach na Amazonie - jeśli jednak jakimś cudem będziecie mieli taką możliwość (albo zgłosicie się do mnie, to pożyczę), nie wahajcie się ani chwili!

Styl zespołu, nie licząc lekkich heavymetalowych ciągot, oparty jest w całości na mięsistym, gitarowym hard rocku. Riffy są potężne, przestery dają po uszach, solówki topią twarze, a tętno momentalnie synchronizuje się z sekcją rytmiczną. Taki właśnie jest ten album - nie odkrywa absolutnie niczego nowego, ale najlepiej jak tylko można wykorzystuje sprawdzone kompozycyjne pomysły.

Płytę otwierają dwie petardy, zahaczające o wspominany już metal - "Love & Fate" oraz "Mr. Bomb". Następna w kolejce jest rasowa power ballada "I'm So Blah", której nie powstydziliby się tytani lat dziewięćdziesiątych. Podobnie zresztą jak utrzymanych w takiej samej stylistyce "Forever Young" oraz trochę britpopowego "Bohemian Goes to Urban City". To jednak tylko wyjątki od hardrockowych siekier - wyróżniającego się znakomitym żeńskim wokalem "Dyna-Mighty Rock'n'roller", rozbujanych "Wolf" i "Crazy Rhapsody" czy "Hard On Me", które w niczym nie ustępuje klasykom pokroju "All Right Now" grupy Free. W zasadzie tylko "Charminar Mild", instrumentalne dziwadełko, psuje trochę odbiór albumu.

"Patent Applied For" to w tym momencie moja trzecia ulubiona japońska płyta - zaraz za "Kazemachi Roman" Happy End i soundtrackiem z Cowboy'a Bebopa. Na swoim debiucie P.A.F. zawarli wszystko to, czego oczekuję od muzyki rockowej - przebojowości, wpadających w ucho melodii, idealnie dopracowanych solówek, łatwych do zapamiętania refrenów. Swoim wydawnictwem Japończycy spokojnie mogliby konkurować z Guns n' Roses czy Def Leppard za ich najlepszych lat. Kto wie, ile jeszcze takich perełek czeka na odkrycie w Kraju Kwitnącej Wiśni?


Spis utworów:
  1. Love & Fake
  2. Mr. Bomb
  3. I'm So Blah
  4. Dyna-Mighty Rock'N'Roller
  5. Wolf
  6. Charminar Mild
  7. Break Down
  8. Forever Young
  9. Hard On Me
  10. Bohemian Goes To Urban City
  11. Crazy Rhapsody

sobota, 21 listopada 2015

B'z - Epic Day (2015)

Choć lubię najróżniejsze gatunki muzyczne, od wielu lat najbardziej przemawia do mnie mieszanka hard rocka i bluesa. Styl, który szczyty popularności okupował od lat siedemdziesiątych do początku dziewięćdziesiątych, ciągle praktykowany jest przez kapele na całym globie, ale jest to zaledwie mgliste wspomnienie dawnej świetności. Tym bardziej cieszy mnie, że właśnie hard rocka gra jeden z najlepiej sprzedających się zespołów w Japonii i na świecie - B'z.

"Epic Day", dziewiętnasty studyjny album w dorobku rockowego duetu, jest potwierdzeniem nieprzerwanej, znakomitej formy zespołu. Panowie łączą mięsiste, gitarowe riffy z chwytliwymi melodiami i wpadającymi w ucho refrenami. Nie pozwalają dyktować obecnie obowiązującym trendom kierunku, w jakim mają zmierzać ze swoją twórczością. Dziesięć znajdujących się na płycie utworów to bezpretensjonalne grzanie, całkowicie różne od tego, co obecnie znajduje się w muzycznym mainstreamie.

Przykładem hardrockowego kunsztu B'z są otwierające album "Las Vegas", dopracowane do gitarowej perfekcji "Uchouten", taneczne "No Excuse" i moje ulubione, zaskakujące "Man of the Match". Japończycy są także wierni powerballadowej stylistyce, która objawia się w znakomitych "Exit to the Sun", "Amarinimo" oraz "Kimi wo Kinishinai Hi Nado". Tak naprawdę, jedynie space'owe "Black Coffee" i ckliwe "Classmate" stanowią słabe momenty albumu.

Niepodważalne umiejętności wokalne Koshiego Inaby oraz gitarowe szaleństwo Takahiro Matsumoto sprawiają, że "Epic Day" znajduje się póki co w moim TOP 5 najlepszych albumów 2015 r. Wpadające w ucho (i zostające w pamięci!) melodie, świetne solówki, masa niespodziewanych, hardrockowych pomysłów - to wszystko można znaleźć na tym albumie. Polecam nie tylko sekciarskim fanom klasycznego rocka.


Spis utworów:
  1. Las Vegas
  2. Uchōten
  3. Exit to the Sun
  4. No Excuse
  5. Amarinimo
  6. Epic Day
  7. Classmate
  8. Black Coffee
  9. Kimi wo Kinishinai Hi Nado
  10. Man of the Match

środa, 18 listopada 2015

Nicotine - In Punk We Trust (2009)

Niestety, swoją największą popularność kalifornijski punk rock ma już w Polsce za sobą. Grupy w stylu Good Charlotte (przed zmianą w gotów), Blink 182, Sum 41 czy Offspring brylowały w mediach niecałą dekadę temu - teraz pozostało po nich tylko wspomnienie i całkiem liczne grono niszowych naśladowców (w tym moje niedawne odkrycie, świetne Pull The Wire). Trochę inaczej rzecz wygląda w Japonii, gdzie zasłużone formacje do dzisiaj zapełniają sale koncertowe po brzegi. Jedną z największych gwiazd japońskiego, kalifornijskiego punk rocka jest grupa Nicotine - z czternastoma albumami i całkiem dużym sukcesem w USA nie muszą już niczego udowadniać, choć robię to bezustannie.

Zespół często porównywany jest z amerykańską formacją NOFX, łączącą punk rocka ze ska i reggae. Faktycznie, Nicotine podobnie jak ich koledzy zza oceanu nie koncentruje się wyłącznie na gitarowym łupaniu, urozmaicając swoje kompozycje o skoczne rytmy, łagodne melodie i nagłe zmiany tempa. Japończycy rzadziej jednak odchodzą od stricte punkowej stylistyki, przez co do dzisiaj, po dziewiętnastu latach od wydania pierwszej płyty, wciąż brzmią świeżo i bezpretensjonalnie.

"In Punk We Trust" należy do najbardziej punkrockowych albumów Nicotine. Dziewiętnaście znajdujących się na płycie utworów można podzielić na trzy grupy - grzejące, gitarowe siekiery (otwierający "Punker Shot", "Where Is My Shoes", "No Respect" i "Hybrid"); spokojniejsze, melodyjne przyśpiewki ("Don't Dump the Music", "Master A Go-Go") i klasycznie kalifornijskie, punkowe hymny (cała reszta, na czele z kapitalnym "Punk Rock Johnny", wpadającym w ucho "Saturday Night" i rozbujanym "Campus").

Recenzowany album nie należy do największych osiągnięć gatunku, nie zdobył też (i pewnie już nie zdobędzie) szczytów list przebojów. To solidne, gitarowe łupanie, pełne energii, radości z gry i swobodnego podejścia do warstwy lirycznej. Płyta w sam raz na długą trasę samochodem, albo imprezę w gronie znajomych (choć może nie radykalnych metalowców, wiecie o czym mówię).

Spis utworów:
  1. Punker Shot
  2. Saturday Night
  3. Campus
  4. C'est La Vie
  5. Dr. Martens
  6. Where Is My Shoes
  7. Bad Fortune-On The Highway
  8. Crazy Claimers
  9. Don't Dump Your Music
  10. No Respect
  11. Mr. K
  12. LA
  13. Master A Go-Go
  14. Eventide
  15. My Sweet Old Dayz
  16. Hybrid
  17. Holiday 
  18. Punk Rock Johnny
  19. Japanese Wantons

poniedziałek, 16 listopada 2015

Toshi - Mission (1994)

Przy okazji recenzowania debiutanckiego albumu Paty zauważyłem, że solowe dokonania członków X-Japan są dużo lepsze, niż płyty ich macierzystej formacji. Toshi, wokalista japońskiej legendy, także wpisuje się w tę prawidłowość - jego wydawnictwa stanowią skrzącą się pomysłami mieszankę metalu, rocka i ckliwej ballady. "Mission", drugi album w solowym dorobku artysty, należy do jego najlepszych płyt. Co ciekawe, powstał na długo przed pożegnaniem Toshiego z X-Japan.

Jeśli chodzi o muzyczny dorobek, wokalista na tle swoich kolegów z zespołu prezentuje się wyjątkowo okazale. Samych długogrających albumów naliczyłem czternaście, a to przecież tylko mały kawałek jego dyskografii. Przez prawie czterdzieści lat muzycznej aktywności Toshi zwiedził wszystkie chyba gatunki gitarowego grania, a "Mission" przypada na najlepszy dla niego okres. To płyta nierówna, poruszająca się w całkowicie różnych stylistykach, a mimo to fascynująca. Zupełnie inna od miałkiej sieczki, którą słychać chociażby na wydanym dwa lata temu "Cherry Blossom".

Pozostałości heavymetalowego stylu X-Japan słychać w otwierających album "Rusty Eyes" i "Lady", a także motorycznym "Chase of Times". Swoją łagodniejszą stronę muzyk pokazuje w barokowej balladzie "Bless You", klasycznie powerballadowym "Heart of the Back" i osobistym, sentymentalnym "Moonstone". Co jednak dla mnie najważniejsze, na albumie pojawiają się także hardrockowe perełki - bardzo zachodnie "Looming", riffowe "Get-up-and-go" i mój zdecydowany faworyt - zmuszające do tańca "Love Dynamics". Całość zestawienia uzupełnia latynoskie "Intermission" oraz wahające się między soft i hard rockiem "Always".

Z czasem styl Toshiego ulegał degradacji, zmierzając niepokojąco szybko w stronę przyjemnych dla ucha, radiowych pseudoballadek. "Mission" znajduje się jednak w zupełnie innej lidze - to przemyślany, różnorodny album pełen pasji, nagrany z zachowaniem najwyższych rockowych standardów. Chwytliwe melodie, świetne riffy, chórki, wpadające w ucho solówki - na tej płycie jest wszystko, czego potrzebuje miłośnik rocka sprzed dwudziestu, trzydziestu lat.


Spis utworów:
  1. Rusty Eyes
  2. Lady
  3. Bless You
  4. Chase Of Times
  5. Get-up-and-go
  6. Heart Of The Back
  7. Always
  8. Intermission
  9. Love Dynamics
  10. Looming
  11. Moonstone

sobota, 14 listopada 2015

Zadkiel - Hell's Bomber (1986)

Ostatni muzyczny tydzień był wyjątkowo smutny dla fanów grupy Motörhead. Po długiej chorobie zmarł były perkusista zespołu, Phil "Philthy Animal" Taylor, który brał udział w nagraniach największych przebojów macierzystej formacji, z "Ace of Spades" na czele. Żeby uczcić jego pamięć postanowiłem przedstawić Wam epkę dawno zapomnianej japońskiej grupy Zadkiel, która bez problemu mogłaby uchodzić za mroczniejszego brata Lemmy'ego i spółki.

Styl zespołu krąży wokół trash/heavy metalu, choć momentami ociera się także o black metal. Fascynacja tym ostatnim szybko jednak zniknęła, gdy muzycy po rozpadzie Zadkiela założyli trashowe Doom. Cztery niezbyt długie utwory znajdujące się na epce dobrze pokazują, na jakim etapie była japońska scena metalowa w połowie lat osiemdziesiątych - świetne pomysły i umiejętności techniczne sprawiały, że muzyka Japończyków brzmiała świeżo. Niestety, nasi wschodni bracia ciągle próbowali oswoić się z zachodnią, metalową stylistyką, co chyba nigdy całkowicie im się nie udało.

Otwierający zestawienie "Miss Satan" spokojnie mógłby wyjść spod ręki panów z Motörhead, gdyby akurat mieli gorszy dzień i chcieli mocniej niż zwykle wykrzyczeć swoją złość na wszystko dookoła. Energetyzująca sekcja rytmiczna, mocne solówki i zachrypnięty, przepity głos - "Miss Satan" to z pewnością najlepszy utwór na płycie. "Head Raver" i tytułowy "Hell's Bomber" idą już w stronę klasycznego trash metalu, co przejawia się jeszcze bardziej szaloną galopadą w głośnikach. Riffowe "No, It Isn't" trochę zwalnia, ale to wciąż heavymetalowa petarda.

Wielka szkoda, że Zadkiel rozpadł się tak szybko. Chętnie zobaczyłbym, w jakim kierunku ewoluowałby styl grupy (ciężki rock w stylu Motörhead, kojarząca się z Venomem mieszanka trashu i blacku, czy może heavy metal z gatunku Iron Maiden?). "Hell's Bomber" prezentuje ogromny potencjał zespołu, który pod postacią długogrającej płyty mógłby wynieść formację na piedestał japońskiego metalu. A tak, Zadkiel pozostanie jednym z setek zapomnianych zespołów, których czas miał nigdy nie nadejść.

Spis utworów:
  1. Miss Satan
  2. Head Raver
  3. Hell's Bomber
  4. No, It Isn't

poniedziałek, 9 listopada 2015

Yuji Yoshino - Spice and Wolf OST (2008)

Japońscy kompozytorzy posiadają tę niesamowitą umiejętność, że potrafią w sposób twórczy czerpać z cudzych tradycji muzycznych i zmieniać je na swoją modłę. Znakomitym przykładem jest tutaj Yoko Kanno i nieziemski soundtrack do Arjuny, mocno bazujący na indyjskim folklorze. Podobnie rzecz się ma z Yuji Yoshino - jego osadzona w średniowiecznej tradycji ścieżka dźwiękowa do "Spice and Wolf" łączy wszystkie najciekawsze elementy folku z obu stron kulturowej granicy.

Nie będę ukrywał, że "Spice and Wolf" mieści się w piątce moich ulubionych anime. Śliczna animacja połączona z niecodzienną tematyką (średniowieczny handel) i zapadającymi w pamięć bohaterami momentalnie przykuła mnie do ekranu na kilka godzin. Sielanka wsi, pościgi ulicami murowanych miasteczek, finansowa intryga, wstydliwe sekrety, nieodkryte tajemnice - niemal każdy odcinek przynosił zupełnie nowe doznania, które dodatkowo potęgowane były przez dopasowaną do sytuacji muzykę.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że średniowieczna (a mówimy o europejskich Wiekach Średnich) muzyka brzmiała zupełnie inaczej niż to, co zaprezentował nam Yuji Yoshino. Gdybym jednak miał wybierać, właśnie jego kompozycje widziałbym jako nasze muzyczne dziedzictwo. Japończyk korzystając z mieszanki tradycyjnych i współczesnych instrumentów stworzył dzieło pełne pasji i przestrzeni, jednocześnie skrzące się ogromem nienachalnego uroku. Optymistyczne melodie przeplata muzyczną galopadą rodem z filmów sensacyjnych, balansując nieustannie między prostotą i złożonością formy.

Choć opening ("Tabi no Tochuu") i ending ("The Wolf Whistling Song") należą do solidnych przebojów, to właśnie te często niedostrzegane kompozycje tła są świadectwem ogromnego talentu Yuji Yoshino. Każdy utwór na płycie jest odrębną historią, opowiedzianą wyłącznie przy użyciu nut. Nie trzeba znać anime, by docenić magię tej ścieżki dźwiękowej, ale w komplecie stanowią niezapomniane przeżycie, od którego trudno się uwolnić.
Spis utworów:
  1. Shounin to Ookami to, Tabi no Nibasha
  2. Tabi no Tochuu
  3. Tooi Yakusoku wa...
  4. Shippo Dance
  5. Yume no Manimani
  6. Hashiru
  7. Kagen no Tsuki
  8. Tsukiyo no Tategami
  9. Hitoribocchi no Yume
  10. Hikaru Wadachi
  11. Ikoku no Shirabe
  12. Zawazawa Suru
  13. Hajimete no Mura
  14. Nagai Yoru, Hieta Tsuki
  15. Hamu
  16. Yureru Mugi
  17. Michi Naru Mono
  18. Yoake Mae
  19. Kimi no Moto he
  20. Chiisana Tameiki
  21. Kenshi to Yopparai
  22. Tsuyoi Kaze ga Fuite mo
  23. Tadashiki Tenbin
  24. Satoki Hito Tachi
  25. Wasurenaide
  26. Kurai Mori
  27. Matsuri no Uta
  28. Henka
  29. Mada Minu Machi he
  30. Ringo Biyori ~The Wolf Whistling Song TV SIZE
  31. Tabi no Tochuu TV SIZE

piątek, 23 października 2015

Band-Maid - Maid in Japan (2014)

Przez lata byłem uprzedzony do japońskich zespołów, które zamiast na muzykę, stawiały na kreacje sceniczne. Jasne, grupa musi posiadać spójny wizerunek, ale wygląd nigdy nie powinien dominować nad umiejętnościami muzyków. W ostatnim czasie zacząłem rewidować ten pogląd chociażby za sprawą Miyaviego. Swoją cegiełkę do mojego stylistycznego katharsis dokładna także żeńska formacja Band-Maid. Choć wyglądają na kolejny idiotyczny girls band, na scenie (i w studio!) pokazują kapitalną, rockową formę.

Band-Maid jest klasycznym rockowym składem, który zasilają bębny, bas, dwie gitary i wokal. Na "Maid in Japan" prezentuje zbiór energetycznych, rockowych numerów, które nadawać się będą i do radia, i na imprezę. Niestety, choć album trzyma równy poziom powyżej japońskiej średniej, podczas jego słuchania nieustannie towarzyszyło mi wrażenie, że grupa pozwoliła wejść sobie na głowie komuś z wytwórni. W porównaniu z późniejszymi wydawnictwami (singlem "Ai to Jounetsu no Matador" i nadchodzącym albumem "New Beginning"), na debiucie dziewczyny brzmią grzecznie i trochę pretensjonalnie.

Otwierające "Be OK" jest najlepszym przykładem stylu prezentowanego przez grupę: rytmicznego, pełnego werwy, bazującego na powerchordowych riffach. W podobnym klimacie utrzymane są również "EverGreen", "Knockin' on Your Heart" i "Big Dad". Trochę większą różnorodność Band-Maid serwuje w ocierającym się o alternatywę "Key", klasycznie j-rockowym "Bye My Tears" i czerpiącym garściami z kalifornijskiego punk rocka "Yoake Mae". Album zamyka liryczne, najsłabsze w zestawieniu "Forward".

Muzyczna lektura Band-Maid to pozycja obowiązkowa. Jako jeden z nielicznych, promowanych na dużą skalę japońskich girls bandów, posiada znakomite instrumentalistki, które spokojnie mogą stawać w szranki z czołówką męskiego, gitarowego grania. "Maid in Japan" to jednak dopiero przedsmak tego, co czeka nas ze strony tych utalentowanych dziewczyn - pojawiające się ostatnio single sugerują, że styl zespołu będzie ewoluował w stronę hard rocka i heavy metalu. Trzymam za nie kciuki!


Spis utworów:
  1. Be OK
  2. EverGreen
  3. Key
  4. By My Tears
  5. Knock Your Heart
  6. Big Dad
  7. Yoake Mae
  8. Forward