czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie roku 2015

Wraz z końcem grudnia tradycyjnie podsumowuje się sukcesy i porażki mijającego roku. W przypadku "Haikara Beautiful" moje zadanie jest prostsze, ponieważ blog istnieje dopiero trzy miesiące.

Przez ten czas napisałem trzydzieści siedem recenzji, co daje ponad dwanaście tekstów miesięcznie. Średnia częstotliwość publikowania wynosi zatem dwa i pół dnia - nieźle, dużo lepiej, niż zakładałem na początku października. W 2016 r. planuję utrzymać takie tempo.

Żałuję, że nie zrecenzowałem większej liczby płyt wydanych w 2015 r. Nie zachowałem równowagi między klasykami i nowościami, przez co zestawienie najlepszych albumów mijającego roku na HB prezentowałoby się kiepsko. Tym bardziej, że na opinię czeka jeszcze jakieś trzydzieści wartych uwagi wydawnictw. Postaram się poprawić!

Odpaliłem profil na Facebooku w zasadzie wyłącznie po to, by nie musieć każdej recenzji wrzucać na własny i udostępniać znajomym. Nie przykładam do tego większej wagi i w zasadzie nie zamierzam jakoś mocno angażować się w publikowanie na portalach społecznościowych.

Główną ideą "Haikara Beautiful" jest próba stworzenia miejsca, w którym polski czytelnik mógłbym poznać interesujące (choć nie zawsze dobre) zespoły i artystów z Kraju Kwitnącej Wiśni. Do naszego kraju, co podkreślam nieustannie, dociera najczęściej różnej jakości pop i visual kei - to niewybaczalna obraza dla tak bogatej japońskiej sceny muzycznej. Mam nadzieję, że nadchodzący rok będzie kolejnym, udanym etapem budowania tego muzycznego okna na wschodni świat.

Michu

wtorek, 29 grudnia 2015

Wagakkiband - Yasou Emaki (2015)

Wagakkiband to jeden z tych zespołów, które bardzo mocno zrosły się ze społecznością swoich fanów i pełnymi garściami czerpią z dobrodziejstw Internetu. Cóż, wystarczy stwierdzić, że na swojej oficjalnej stronie chwalą się liczbą odsłon singlowych utworów na Youtube. Abstrahując zupełnie od wartościowania takiego podejścia do tworzenia muzyki, przyznać trzeba Japończykom, że jest to podejście skuteczne. Świadczy o tym sukces drugiego albumu grupy, "Yasou Emaki".

Stylistycznie Wagakkiband osadzony jest w folk rocku i folk metalu, łącząc (często ciężką) muzykę gitarową z tradycyjnymi rytmami azjatyckimi, a zwłaszcza ludowymi klimatami Japonii. W skład instrumentarium grupy wchodzą koto (rodzaj cytry), shakuhachi (bambusowy flet prosty), shamisen (a dokładnie tsugaru-jamisen, instrument szarpany), taiko (bęben) oraz tradycyjny rockowy zestaw - gitara, bas i perkusja. Większość członków zespołu posiada wykształcenie z zakresu muzyki ludowej, co widać w perfekcyjnie dobranych nastrojach i partiach tradycyjnych instrumentów.

Choć klasycznie folkmetalowy pazur Wagakkiband pokazuje w "Shoromadara" i "Hagane", większość znajdujących się na płycie kompozycji to albo folk rock ("Ikusa", "Hoshi Tsuki Yo", "Hanabi", "Akatsuki No Ito", "Nadeshiko Zakura", "Senbonzakura"), albo pop z elementami muzyki ludowej ("Tsuioku", "Kyosyu no Sora"). Na szczęście na, w gruncie rzeczy, jednostajnym albumie, pojawiają się perełki - przywodzące na myśl folk celtycki "Perfect Blue", przejmujące "Furin No Utautai" i zaskakujące "Chikyu Saigo No Kokuhaku Wo".

Japonia ma bogatą tradycję metalową (z naciskiem na heavy metal oraz jego mroczniejsze odmiany - trash, black i death) oraz folkową (wystarczy spojrzeć na liczbę instrumentów w niej wykorzystywanych). Dziwić przeto może fakt, że tak mało jest zespołów łączących oba te światy. Wagakkiband to przykład spokojniejszego ujęcia tematu, które może przekonać osoby niekoniecznie gustujące w brutalnej stylistyce.


Spis utworów:
  1. Ikusa
  2. Hoshi Tsuki Yo
  3. Perfect Blue
  4. Tsuioku
  5. Hagane
  6. Furin No Utautai
  7. Hanabi 
  8. Kyosyu No Sora
  9. Akatsuki No Ito
  10. Shoromadara
  11. Nadeshiko Zakura
  12. Hangeki No Yaiba
  13. Senbonzakura
  14. Hanafurumai
  15. Chikyu Saigo No Kokuhaku Wo

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Don Matsuo - Arcadia Blues (2015)

Don Matsuo to charyzmatyczny lider jednego z najciekawszych przedstawicieli garażowego rocka ostatnich lat - japońskiej formacji Zoobombs. Choć już w nagraniach z zespołem muzyk pozwalał sobie na niecodzienne eksperymenty, dopiero po jego rozpadzie zyskał wolność pozwalającą mu całkowicie rozwinąć alternatywne skrzydła. I tak Matsuo, kojarzony do tej pory wyłącznie z muzyką gitarową, nagrał płytę osadzoną mocno w klimatach hip hopu.

Artysta nie odciął się jednak całkowicie od alternatywnego, garażowego rocka.. "Arcadia Blues" to hip hop eksperymentalny, pozbawiony w zasadzie hardcore'owych nawijek i bitów charakterystycznych dla gangsterskiego czy miejskiego rapu. Zamiast tego sporo na płycie gitar, także ocierających się o punka lub brudnego rocka. To album niesamowicie trudny do sklasyfikowania, ale chyba taki był właśnie zamysł Matsuo.

Otwierające wydawnictwo "In Our Time" utrzymane jest w klimacie psycho rapu. Następne jednak "On The Street" łączy już w sobie acid rocka z klimatami okołopunkowymi. By jeszcze bardziej zamieszać, trzeci, najlepszy na płycie numer "Mark 1 (of love)" to mieszanka southernrockowego riffu i optymistycznej, swobodnej melorecytacji. "Arcadia Blues" jest właśnie skarbnicą takich perełek - instrumentalnego "Memphis", elektryzującego "Just One More Thing", rapowych "Stabler" i "Sweet Sour Candy" czy dubowej "Arcadii".

Dawno już nie spotkałem się z tak różnorodnym, niejednoznacznym albumem. Trudno nawet oceniać go z perspektywy numerów, które się podobają, a które nie. Każda kompozycja na płycie Matsuo jest w zasadzie odrębnym projektem, osadzonym w zupełnie innym gatunku i stylistyce. "Arcadia Blues" to zdecydowanie wydawnictwo dla prawdziwych muzycznych koneserów, które warto znać, ale raczej nie puszcza się go znajomym na imprezie.


Spis utworów:
  1. In Our Time
  2. On The Street
  3. Mark 1 (of love)
  4. Stabler
  5. Memphis
  6. Flying Free Cerebration
  7. Just One More Thing
  8. Sweet Sour Candy
  9. Arcadia
  10. Bo-9

niedziela, 27 grudnia 2015

Mothball - What A Wonderful World (2015)

Nie ulega chyba żadnej wątpliwości, że każdy muzyk musi się kimś inspirować. Historia muzyki to nieustanna ewolucja techniki, instrumentów, zasad komponowania i towarzyszących im nastrojów. O ile jednak dosyć łatwo wskazać, że dana kapela czerpie z konkretnego gatunku, rzadko zdarza się, by wchłonęła charakterystyczny styl jednej grupy w całości i przetrawiła go według własnego uznania. Tak jest w przypadku zespołu Mothball, który jest duchowym spadkobiercą legendarnej formacji Blink 182.

Japończycy w niespotykanym przeze mnie do tej pory stopniu skopiowali wszystkie najważniejsze elementy stylu Amerykanów, nie sprawiając jednak bezmyślnego, odtwórczego wrażenia. W związku z tym serwują nam charakterystyczne, melodyjne zaśpiewy, proste riffy oparte na power chordach, przestrzenną produkcję i zostające w głowie tygodniami refreny. W przeciwieństwie do swoich duchowych mistrzów, Mothball nie boi się jednak eksperymentować i wychodzić poza ramy gatunku, zwłaszcza przy pomocy klawiszy.

Zamiłowanie do pianina i fortepianu widać zresztą już w pierwszym, żywiołowym numerze "FlyAway", który stoi w opozycji do prostackiego, synthpopowego "Sunset". Na szczęście był to jedynie okazjonalny wybryk, ponieważ później panowie grzeją już po punkrockowemu, z singlowym "Mayday", "It'll Be OK", "Gloom" i najmocniejszym na płycie "WWW". Łagodniejszą stronę zespołu widać w eleganckim "Pianoman", ale to "343" i "Rob" są najlepszymi utworami debiutu, jakby żywcem wziętymi z dyskografii Blinka.

Choć Mothball ewidentnie wzorowali swój styl na Amerykanach, zrobili to w tak przystępny sposób, że "What A Wonderful World" słucha się świetnie. Przebojowość, melodie, refreny do pośpiewania - na płycie Japończyków jest wszystko, czego oczekuję od tego rodzaju muzyki. Mam nadzieję, że na debiucie nie skończą!


Spis utworów:
  1. FlyAway
  2. Mayday
  3. 343
  4. It'll be OK
  5. Sunset
  6. Pianoman
  7. Gloom
  8. Rob
  9. Asayake
  10. WWW

sobota, 26 grudnia 2015

Ryo Natoyama - Ukulele Merry Christmas! (2015)

Ze wszystkich nietuzinkowych wariacji na temat muzyki świątecznej, najbardziej trafia do mnie The Brian Setzer Orchestra i ich znakomity album "Boogie Woogie Christmas". Nie zamykam się jednak na inne bożonarodzeniowe wariacje. O ile jednak metalowe, punkowe, rockowe czy nawet funkowe aranżacje spotkać można wyjątkowo często, interpretacje stricte folkowe zdarzają się sporadycznie. Przykładem takiego podejścia do świątecznych utworów jest grający na ukulele Ryo Natoyama ze swoją płytą "Ukulele Merry Christmas!".

Japończyk nie zaskakuje, gdy chodzi o dobór materiału. Na albumie znalazły się praktycznie same klasyki - obok kompozycji radiowych (z nieśmiertelnym "Last Christmas" na czele) Natoyama wykorzystuje także utwory tradycyjne, czasami kilka w jednym numerze. Album utrzymany jest w stylistyce pop folku, celując raczej w bycie muzyką tła do wigilijnej kolacji niż samodzielnym dziełem, na którym warto w całości skupić swoją uwagę.

Co ciekawe, wspomniane już "Last Christmas" wypada wcale nieźle. Podobnie jak inne zagrane z sekcją rytmiczną utwory - "All I Want for Christmas is You", radosne "Sleigh Ride" i skoczne "I Saw Mommy Kissing Santa Claus". Zdecydowanie więcej miejsca muzyk poświęca jednak utworom przeznaczonym wyłącznie na ukulele. Spośród nich wyróżniają się sentymentalne "Christmas Eve", oszczędne "Winter Song" i znakomita, kolędowa mieszanka "Silent Night / Jingle Bell / We Wish You a Merry Christmas".

Z uwagi na dobrane instrumentarium, "Ukulele Merry Christmas!" jest pozycją nietuzinkową, atrakcyjną dla wszystkich poszukiwaczy muzycznych ciekawostek. W kontekście świąt Bożego Narodzenia radzi sobie nieźle, ale w porównaniu z "normalnymi" płytami nie ma większych szans. Tylko dla zapaleńców.


Spis utworów:
  1. Intro - Happy Merry Christmas with Ukulele
  2. Last Christmas
  3. All I Want for Christmas Is You
  4. Sleigh Ride
  5. Christmas Eve
  6. Someday At Christmas
  7. I Saw Mommy Kissing Santa Claus
  8. Mele Kalikimaka
  9. Winter Song
  10. Silent Night / Jingle Ball / We Wish You a Merry Xmas

piątek, 25 grudnia 2015

Chris Hart - Christmas Hearts ~ winter gift ~ (2015)

Z okazji świąt Bożego Narodzenia postanowiłem zrecenzować kilka albumów oscylujących wokół tej tematyki. Na pierwszy ogień poszedł Chris Hart - postać legenda. Jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy obcokrajowiec, który zdobył w Kraju Kwitnącej Wiśni ogromną popularność (milion sprzedanych płyt) śpiewając po japońsku. Historia wokalisty to znakomity przykład tego, że można. Zafascynowany kulturą Nipponu, Amerykanin studiował muzykę i japonistykę, co bezpośrednio przełożyło się na wybór jego życiowej kariery.

"Christmas Hearts ~ winter gift ~" to reedycja albumu wydanego rok wcześniej, uzupełniona o trzy bonusowe kompozycje - "サイレント・イヴ", "クリスマスキャロルの頃には" i "Everything (2013 ver.)". Płyta stanowi w zasadzie zbiór coverów nawiązujących w jakimś sposób do bożonarodzeniowej tematyki. Utrzymana jest w klimatach energicznego, współczesnego R&B, zmierzając czasami w stronę soulu.

Największymi smaczkami albumu będą z pewnością autorskie wersje utworów znanych zachodniemu odbiorcy. Świetnie wyszły rozbujane "All I Want For Christmas Is You", wymęczone na wszystkie sposoby "Last Christmas" oraz radosne "Standard Medley" zbudowane na bazie "I Saw Mommy Kissing Santa Klaus" i "Let It Snow!". Moim faworytem jest jednak emocjonalny cover Johna Lennona - "Happy Xmas (War Is Over)". Na uwagę zasługują jeszcze utrzymane w stylu Seala "白い恋人達" i zaśpiewane a capella "Silent Night".

Chris Hart to niesamowicie uzdolniony muzyk, który dobrze porusza się w popie, soulu i rocku. Pośród wielu podobnych, świątecznych płyt, ta wyróżnia się autentyzmem i świeżością. Oszczędne instrumentarium podkreśla jedynie kapitalną barwę głosu Amerykanina, który powinien znaleźć się na półce każdego fana soulu i emocjonalnego popu.


Spis utworów:
  1. 雪のクリスマス
  2. クリスマス・イブ
  3. 白い恋人達
  4. スタンダード・メドレー [赤鼻のトナカイ~ジングルベル~サンタが町にやってくる]
  5. All I Want For Christmas Is You
  6. LAST CHRISTMAS
  7. 毎日がクリスマス!
  8. メリクリ
  9. Standard Medley
  10. Happy Xmas (War Is Over)
  11. Silent Night
  12. サイレント・イヴ
  13. クリスマスキャロルの頃には
  14. Everything(2013 ver.)

środa, 23 grudnia 2015

Grand Slam - Rhythmic Noise (1990)

Japonia, jak każdy inny cywilizowany kraj, także musiała zmierzyć się z pojęciem "supergrupy", czyli zespołu, w skład którego wchodzili muzycy o wyrobionej marce i sporych sukcesach ze swoimi macierzystymi formacjami. Taką supergrupą w czasach, gdy królował hard rock i hair metal, było "Grand Slam". Zespół założyli Junya Kato (Reaction), Kazuhide Shirota (Presence, Rajas) oraz Hironori Yoshikawa (44 Magnum). "Rhythmic Noise" to pierwszy i zarazem najlepszy album z czteropłytowej dyskografii grupy.

Styl Grand Slam to wypadkowa wcześniejszych doświadczeń tworzących go muzyków. W przeciwieństwie jednak do takich grup jak P.A.F. czy Ziggy, autorzy "Rhythmic Noise" zdecydowanie bardziej od klasycznego hard rocka woleli hair metal spod znaku Mötley Crüe i Twisted Sister. Lekkie, przyjemne refreny przeplatane są przesterowanymi riffami, tak charakterystycznymi dla lat dziewięćdziesiątych. Znakomita produkcja płyty sprawia, że zaprezentowane przez Grand Slam utwory nie zestarzały się nawet o rok.

Po dziwacznym, tytułowym intrze, grupa atakuje nas heavymetalowym "Here We Go", którego stylistyka wróci jeszcze w "Cookies". Typowe hairmetalowe, wręcz sleazowe utwory to skoczne "Spend The Night", "Lookin' For Love" oraz "No No No". Na albumie nie mogło zabraknąć power ballad - "Hello" i "Tell Me" nie są może najjaśniej świecącymi diamentami na płycie, ale dobrze wkomponowują się w klimat albumu. Zdecydowanie najlepsze momenty "Rhythmic Noise" to energiczne, rozbujane "Without Dreams" oraz kapitalne, jedyne w swoim rodzaju, hardrockowe "Keep On Dancin'".

Grand Slam nie miało może na pokładzie tak znanych muzyków jak P.A.F. czy S.K.I.N., ale prezentowało solidny, przynajmniej euroazjatycki, hairmetalowy poziom. Łatwość w budowaniu chwytliwych kompozycji i radość płynąca z gry sprawiają, że "Rhythmic Noise" z przyjemnością słucha się nawet ćwierć wieku po jego premierze.


Spis utworów:
  1. Rhythmic Noise
  2. Here We Go 
  3. Spend the Night
  4. Without Dreams
  5. I Wanna Touch You
  6. Hello
  7. Lookin' for Love
  8. No No No
  9. Tell Me
  10. Cookies
  11. Keep on Dancin

piątek, 18 grudnia 2015

The Disaster Points - For Once In My Life (2015)

Nikogo chyba nie dziwi, że japońska scena punkowa trzyma się naprawdę mocno. Znaczny wpływ na taką sytuację ma zapewne wysoki poziom formalizacji stosunków międzyludzkich, który automatycznie rodzić musi buntowniczą przeciwwagę. Japońskie gangi motocyklowe znane są na całym świecie, a punkowe i punkrockowe załogi ostro pracują nad tym, by podobną rangę osiągnęły także one. Młoda grupa The Disaster Points jest tego najlepszym przykładem.

Wydany w tym roku debiut to zbiór jedenastu petard z pogranicza Oi! i melodyjnego punka. Zespół prezentuje bezkompromisowe podejście do gitarowego łojenia, wykorzystując co prawda często i gęsto solówki, ale trzon muzyki opierając na prostych, chwytliwych riffach. W zasadzie The Disaster Points brzmią jak Dropkick Murphys przed folkowym odlotem. Japończykom zresztą niewiele do tego brakuje - już na swoim trzecim singlu coverowali tradycyjną amerykańską pieśń "Roll in My Sweet Baby's Arms".

Łagodniejsze, jak na standardy grupy, są w wyłącznie "Don't Let Me Down" i "One For My Baby". Dużą część płyty zajmują kawałki szybkie, ale rozbujane, z mocno zaakcentowanymi partiami melodycznymi - "Believing Our Times", "Homeward Bound", "Leaving Behind", "Lynfield Sun" i zamykające album "Unforgettable". Najwięcej jednak miejsca muzycy poświęcili motorycznym, punkowym siekierom, wśród których wybijają się "Breaking Bad Blues", "Innovation" i świetne "Our Fight Night".

Debiut Japończyków potwierdza to, że punkowe podziemie (oczywiście bardzo umowne "podziemie") w Kraju Kwitnącej Wiśni ma się świetnie. Powstający w latach siedemdziesiątych Oi! przebył długą drogę, ale wciąż inspiruje (zwłaszcza muzycznie) nowe pokolenia twórców. Bardzo mocno liczę na to, że The Disaster Points dopiero się rozkręcają i jeszcze wielokrotnie uraczą nas swoją optymistyczną szarpaniną.



Spis utworów:
  1.  Unforgettable
  2. Our Fight Night
  3. Breaking Bad Blues
  4. Homeward Bound
  5. Leaving Behind
  6. Believing Out Times
  7. Don't Let Me Down
  8. Lynfield Sun
  9. Let the World Go Around
  10. Innovation

środa, 16 grudnia 2015

Band-Maid - New Beginning (2015)

Nie tak dawno recenzowałem pierwszy album dziewczyn przebranych za japońskie pokojówki (czy raczej za wyobrażenie o japońskich pokojówkach). Na "Maid in Japan" panie zaprezentowały muzykę ugrzecznioną, bez wściekłego gitarowego pazura, wyraźnie ograniczaną przez kogoś "z góry". Nie wiem, co zaszło od tego czasu (bo wytwórni płytowej nie zmieniały), ale na "New Beginning", zgodnie z tytułem, prezentują zupełnie inny, ambitny poziom rocka wymieszanego z metalem.

Stylistycznie bliżej im już do heavy metalu niż rocka (czy nawet pop rocka). Ostre, gitarowe riffy pojawiają się w zasadzie w każdym utworze, podobnie jak wściekła sekcja rytmiczna, czasami wykorzystująca nawet podwójną stopę. Co prawda grupa ciągle wykazuje niewielkie ciągoty w stronę lżejszego grania, ale są to wybryki incydentalne, nie zmniejszające ciężaru gatunkowego całego albumu.

"New Beginning" otwiera znany już fanom grupy, murowany hit "Thrill". W podobnym, heavyrockowym tonie utrzymane są także motoryczny "Freezer", ocierające się o punka "Price of Pride" i "Beauty and The Beast" oraz zbudowane na świetnym heavymetalowym riffie "Shake That". Bardziej przystępną twarz grupa pokazuje w "Real Existence", a swoją najlepszą stronę - w singlowym "Don't Let Me Down". Niestety, płyta nie uniknęła słabszych momentów. Kiepsko brzmią pretensjonalna "Arcadia Girl" oraz niczym się niewyróżniające "Don't Apply The Brake".

Mimo wszystko, metamorfozę Japonek należy ocenić pozytywnie. W ciągu dwóch lat przepoczwarzyły się z odtwórczej, rockowej sieczki w świadomego swoich możliwości metalowego motyla. Prawie każda kompozycja na "New Beginning" jest wyjątkowa i zapada w pamięć. Ilość energii, którą te niepozorne dziewczyny wytwarzają przy instrumentach jest niepojęta i idę o zakład, że jeszcze nie raz nas zaskoczą.


Spis utworów:
  1. Thrill
  2. Freezer
  3. Real Existence
  4. Price of Pride
  5. Arcadia Girl
  6. Don’t apply the brake
  7. Beauty and the beast
  8. Don’t let me down
  9. Shake That!!

wtorek, 15 grudnia 2015

Curio - Hybrid (1997)

Był taki czas, kiedy pop stanowił pełnowartościowy styl muzyczny, posiadający założenia kompozycyjne, konkretną stylistykę i odpowiedni ciężar gatunkowy. Dzisiaj pop (oczywiście bardzo upraszczając) to albo utwory z gatunku easy listening, albo najróżniejsze mutacje elektroniki, dance i disco. W latach dziewięćdziesiątych stwierdzenie, że coś jest popowe, nie stanowiło jeszcze takiej obelgi, jak dzisiaj. Przykładem solidnego popu wymieszanego z rockiem jest "Hybrid" - pierwszy album Japończyków z Curio.

Recenzowana płyta, zgodnie z tytułem, jest błyskotliwą hybrydą rocka i muzyki popularnej. Niemal każdy utwór stanowi interesującą ciekawostkę, wykorzystując coraz to nowe kompozycyjne tricki. Ekspresyjne partie wokalne, wpadające w ucho riffy, łatwe do zapamiętania melodie - to wszystko sprawia, że piosenki tworzone przez Curio są w stu procentach przebojowe, w tym najlepszym ze wszystkich sensów.

Większość albumu zajmują utwory zbudowane na zasadzie rockowej zwrotki i popowego refrenu. "Butter", utrzymane w stylu kalifornijskiego punk rocka "Itsuka Mita Yume", funkowe "Kimi No Subete Wo Miteitai", czy "Shin Sekai" to murowane radiowe hity. Klasycznie popową stronę zespół pokazuje w "Rain Rain" i "Manatsu No Yoru", rockową zaś - w "Mr. Dynamite". Najlepiej jednak brzmią "Aini Ikou" i "Himawari", jakby żywcem wzięte ze złotego okresu Roxette.

To solidna, łatwa w odbiorze płyta. Bez cukierkowego posmaku, tak charakterystycznego dla muzyki popularnej brylującej na kulturowych salonach od kilkunastu lat. Przemyślane kompozycje czasami uzupełniane są saksofonem lub klawiszami, innym razem gitarową solówką - wszystko to sprawia, że warto dać Curio szansę.


Spis utworów:
  1. Butter
  2. Himawari (Album version)
  3. Rain rain
  4. Aini ikou
  5. Kimi no subete wo miteitai (Album mix)
  6. Manatsu no yoru
  7. No.2
  8. Mr. dynamite
  9. Kaze no takuhaibin
  10. Itsuka mita yume
  11. Shin sekai (Album version)
  12. Tokimeki

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Sonic Flower - Sonic Flower (2003)

Ile razy marzyliście o tym, by swój ulubiony zespół zobaczyć w całkowicie innej stylistyce? By AC/DC nagrało płytę folkową, albo Eric Clapton - metalową? Co prawda Church of Misery nie należy do czołówki mojej playlisty, a Sonic Flower nie różni się aż tak bardzo brzmieniem od swojej macierzystej formacji, niemniej jednak taka właśnie metamorfoza zaszła. Muzycy znani z ciężkich odmian doomu połączyli siły z gitarzystą Arisą i nagrali album stonerrockowy.

Trzon Sonic Flower stanowią Tatsu Miakmi (bas, spiritus movens Church of Misery), J.J. (perkusja) i Takenori Hoshi (gitara). Jedyny album grupy to w zasadzie instrumentalny stoner rock, z silnymi elementami hardrockowymi. Bardzo podobny do tego, co na swoich pierwszych albumach prezentowała kapitalna teksańska formacja Dixie Witch. Histeryczne solówki i masa najróżniejszych efektów w tle idealnie łączą się z prostymi, ale smakowitymi riffami.

Najlepiej z całego zestawienia wypada utwór tytułowy, który miesza łagodny (jak na standardy tej grupy) motyw gitarowy z niezłymi solówkami i szeleszczącą sekcją rytmiczną. Nieźle wypadają także "Indian Summer" z głównymi riffem zbudowanym na nieprzesterowanej gitarze, hardrockowe "Going Down" i motoryczne, nadające się w sam raz do samochodu "Cosmic Highway". Na tym tle "Black Sunrise" i "Astroqueen" wydają się nieco odtwórcze, ale to ciągle solidne, stonerowe siekiery.

Szkoda, że kompania Tatsu Miakmiego nagrała tylko jeden album pod szyldem Sonic Flower. Gdyby do kompozycji grupy dodać wokal i wpleść gdzieniegdzie jakiś wolniejszy numer, spokojnie mogliby startować w zawodach ze śmietanką stonerowej, zachodniej sceny. Może to jeszcze nie poziom Orange Goblin czy Black Moth, ale Japończycy z pewnością pokazali, że wiedzą, jak zabrać się do grania takiej muzyki.


Spis utworów:
  1. Cosmic Highway
  2. Black Sunshine
  3. Astroqueen
  4. Sonic Flower
  5. Indian Summer
  6. Going Down

niedziela, 13 grudnia 2015

Church of Misery - Master of Brutality (2001)

Wśród zespołów, które zasłużyły się w historii rocka, Black Sabbath zajmuje miejsce szczególne. Brytyjscy muzycy stali się inspiracją nie tylko dla rodzącego się w bólach hard rocka, ale także metalu, stonera i doomu. Niespotykane wcześniej na taką skalę potężne partie gitar, histeryczny zaśpiew i tematyka piosenek obracająca się wokół okultyzmu szybko wywindowały Ozzy'ego i spółkę na szczyty list przebojów. Choć od pierwszych nagrań tej formacji minęło 45 lat, wciąż inspirują nowe pokolenia muzyków. Ich najlepszymi chyba uczniami z Japonii są panowie tworzący Church of Misery.

Debiut grupy, w oczywisty sposób nawiązujący tytułem do "Master of Reality" Sabbathów, zbudowany jest wokół historii pięciu seryjnych morderców: Edmunda Kempera, Petera Sutcliffe'a, Herberta Mullina, Johna Wayne'a Gacy i Gary'ego Ridgway'a. To zresztą charakterystyczne dla Church of Misery, którzy na wszystkich swoich płytach nawiązują do znanych przestępców. Stylistycznie grupa utrzymana jest w klimatach doom/stonermetalowych, z lekkim hardrockowym posmakiem.

Każdy utwór na płycie zbudowany jest według podobnego schematu: psychodeliczny wokal, brutalne, mocne przestery i ogniste, choć trochę przekombinowane solówki. Najlepiej z tego zestawienia wypada "Killifornia", ponieważ wykorzystane w niej riffy są nie tylko ciężkie, ale także szybko wpadają w ucho. Z kolei w "Master of Brutality" dobrze sprawuje się zachrypnięty, rozszalały wokal. Hardrockową stronę panowie pokazali w kapitalnym coverze Blue Öyster Cult - "Cities on Flame With Rock and Roll".

W życiu każdego fana rocka przychodzi czas, kiedy chce posłuchać czegoś mocniejszego. Jeśli, podobnie jak ja, nie przepadacie za ekstremalnymi odmianami metalu, muzyka tworzona przez Church of Misery nada się tutaj idealnie. Brudne, kroczące riffy, tworzące jednak zwarte formy z chwytliwymi melodiami spodobają się, wbrew obawom, nie tylko black i deathmetalowcom.


Spis utworów:
  1. Killfornia (Ed Kemper)
  2. Ripping Into Pieces (Peter Sutcliffe)
  3. Megalomania (Herbert Mullin)
  4. Green River
  5. Cities on Flame With Rock and Roll
  6. Master of Brutality (John Wayne Gacy)

sobota, 12 grudnia 2015

Sundays & Cybele - Gypsy House (2015)

Zespoły określane jako "jam bandy" to kwintesencja instrumentalnego podejścia do muzyki rockowej. W swoich kompozycjach porzucają twarde schematy zwrotka-przejście-refren na rzecz dużo bardziej otwartych i innowacyjnych form konstrukcyjnych, które umożliwiają nieskrępowaną ekspresję poszczególnym muzykom. Twórczość tego typu jest bardzo specyficzna, a przez to dosyć trudna w odbiorze. Wciąż jednak powstają zespoły reprezentujące ten gatunek - jednym z nich jest japoński kwartet Sundays & Cybele.

Jam band to w zasadzie opis sposobu tworzenia muzyki, a grupy z niego korzystające poruszają się w różnych gatunkach. Japończycy grają mieszankę space rocka z elementami psychodelii i alternatywy. Rozbudowane kompozycje wypełnione są solowymi partiami gitar, czasami tylko urozmaicanymi wokalem. Hipnotyczne tempa, jednostajna sekcja rytmiczna i odwołania do nowej hardrockowej fali to cechy charakterystyczne "Gypsy House".

Rozpoczynające album "Mystic Ocean" to kompozycja zahaczająca nie tylko o space, ale nawet o acid rock, z niespodziewanymi zmianami rytmu i trochę histerycznym zaśpiewem. W podobnej stylistyce utrzymane jest również "Waiting For You", choć posiada łagodniejszą melodię. Swoje folkowe ciągoty muzycy pokazują natomiast w miniaturce (jak na standardy tej płyty) "Diaspora" i mistycznym "Saint Song". Wspomniane hardrockowe wpływy ujawniają się z kolei w świetnym "Angel", a "Into The Broken Seas Again" zaczyna się wręcz jak klasyczna power ballada.

"Gypsy House" nie słucha się łatwo. Warto jednak poświęcić godzinę i skupić się wyłącznie na zaprezentowanych przez Sundays & Cybele kompozycjach, ponieważ tylko wtedy wyłapiemy wszystkie zaserwowane nam smaczki. Długie (od sześciu do dziewięciu minut) utwory mogą zmęczyć, ale prawdziwy fan japońskiego rocka nie powinien przejść obok nich obojętnie.


Spis utworów:
  1. Mystic Ocean
  2. Waiting For You
  3. Saint Song
  4. Angel
  5. Into The Brokean Seas Again
  6. Diaspora

środa, 9 grudnia 2015

Dew - Nunoya Fumio Live (1971)

Dew to w zasadzie solowy projekt wokalisty Nunoya Fumio, co zresztą łatwo poznać po tytule płyty. Muzyk po odejściu z Blues Creation założył własną formację i nagrał koncertowy album (tj. materiał, wydany dużo później), który na stałe wpisał się do kanonu japońskiego blues rocka. W przeciwieństwie do wielu swoich rówieśników, Fumio nie został jednak bezmyślnie wierny zachodnim, bluesowym wzorcom i na własną modłę przerabiał nie tylko całe utwory, ale także nastroje, zagrywki i melodie.

Wielka szkoda, że Dew nagrało tylko jedną płytę, do tego na żywo. W swoich bluesrockowych interpretacjach wykraczali daleko poza purystyczne podejście takich legend jak Clapton czy Mayall, przez co do dzisiaj album brzmi świeżo i niebanalnie. Choć emanujące wewnętrzną mocą, kompozycje umieszczone na płycie to w zasadzie same (poza "Pair-Blues") wolne tempa. Styl Dew zbliża się przez to mocno w stronę psychodelicznego rocka, zachowując jednak klasycznie bluesowe korzenie.

Najmocniejszymi momentami "Live" są wspomniane już "Pair-Blues" oraz bluesrockowy hymn "Don't Let Me Be Misunderstood" ze zmieniającymi się tempami i rozbudowaną aranżacją. Dobrze wypada także cover klasycznego "Hoochie Coochie Man", rozkręcające się "The Summer Is Over" i utrzymane w hendrixowym stylu "Hurt". Na tym tle przekombinowane "Empty Bed Blues" oraz wpadające w psychodelię "My Angel" wypadają blado, choć to ciągle solidne kompozycje.

Jedyny album Dew prezentuje się o wiele lepiej niż recenzowany już przeze mnie debiut Blues Creation. Zespół Nunoya Fumio dużo lepiej wyczuwał bluesrockowego ducha improwizacji, co zaowocowało rozbudowanym, ciekawym materiałem. Wielka szkoda, że nagrali tylko "Live" - może gdyby się nie rozpadli, dzisiaj mieliby status porównywalny z Cream lub Free?


Spis utworów:
  1. Empty Red Blues
  2. Hurt
  3. The Summer Is Over
  4. Hoochie Coochie Man
  5. Pair-Blues
  6. My Angel
  7. Don't Let Me Be Misunderstood

wtorek, 8 grudnia 2015

Blues Creation - Blues Creation (1969)

Blues Creation, formacja założona i prowadzona pod różnymi postaciami przez legendarnego gitarzystę Kazuo Takedę, była już przedmiotem mojego zainteresowania jakiś czas temu. Wydany w 1969 r. debiut grupy różni się jednak od "Demon And Eleven Children" nie tylko całkowicie innym (poza Takedą) składem, ale przede wszystkim zupełnie odmiennym podejściem do muzyki. "Blues Creation" to nic innego, jak ordynarna zrzynka z rodzącego się w latach sześćdziesiątych, bluesrockowego, brytyjskiego podziemia.

Nie ma się zresztą czemu dziwić, w końcu na albumie znalazły się same covery takich gwiazd bluesa jak Sonny Boy Williamson, Memphis Slim, Chester Burnett, John Mayall, Eric Clapton, Blind Willie Johnson, Willie Dixon czy Otis Rush. Należy jednak pamiętać, że zanim powstały płyty o wyraźnie rodzimym, japońskim charakterze, muzycy musieli oswajać nową stylistykę poprzez aranżowanie i ogrywanie kanonu napisanego przez mistrzów gatunku.

Technicznie zespołowi nie można niczego zarzucić. Wokalista Fumio Nunoya świetnie radzi sobie w zasadzie na każdym polu, zwłaszcza zaś w solowych popisach pokroju tych ze "Spoonful". Znakomicie wypada także sekcja rytmiczna oraz dosyć zaawansowana harmonijka ("Checking' Up On My Baby", "Smoke Stack Lighting"). Wszystko to blaknie jednak przy obłędnych, rozbudowanych gitarowych solówkach Takedy. Obszerne pochody gitarowe w "Double Crossing Time", "Rollin' and Tumblin'" czy "All Your Love" są zapowiedzią rozwijającej się u muzyka fascynacji jazzem i fusion.

"Blues Creation" to jedna z tych płyt, które same w sobie są co najwyżej średnie, ale musiały zostać nagrane, by można było ruszyć dalej. Rozwijająca się od początku lat siedemdziesiątych japońska scena rockowa pokazała, że tamtejsi muzycy szybko porzucili zachodnie schematy i na własną rękę poszukiwali nowych środków gitarowego wyrazu. Debiut Blues Creation jest pamiątką tego, jak blues rock dotarł i zadomowił się w Japonii.


Spis utworów:
  1. Checkin' Up On My Baby
  2. Steppin' Out
  3. Smoke Stack Lightnin'
  4. Double Crossing Time
  5. I Can't Keep From Crying
  6. Spoonful
  7. Rollin' And Tumblin'
  8. All Your Love

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Scandal - Best Scandal (2009)

W przypadku girls bandów, zwłaszcza tych z gatunku "gitarowych", zawsze mam wątpliwości, na ile są prawdziwym zespołem, a na ile produktem marketingowym jednej z wytwórni płytowych lub agencji promocyjnych. Wydaje się, że ogromny komercyjny sukces grupy Scandal jest wypadkową obu tych tendencji - choć dziewczyny zaczynały jako paczka dobrych znajomych, wzmożone działania reklamowe pozwoliły im rozwinąć skrzydła i wydać kilka świetnie sprzedających się albumów. Debiutancki "Best Scandal" prezentuje się z nich wszystkich najlepiej.

Z każdą kolejną płytą Scandal stawał się coraz grzeczniejszy, z wypolerowanym brzmieniem i spłaszczonymi, pozbawionymi emocji kompozycjami. Na albumie otwierającym dorobek grupy słychać na szczęście jeszcze nieskrępowaną wymaganiami wytwórni radość tworzenia, która objawia się w różnorodnych, wpadających w ucho piosenkach o całkowicie odmiennych nastrojach. Co prawda Japonki stylistycznie ciągle mieszczą się w poprockowym mainstreamie, ale jest to przynajmniej mainstream z dobrym warsztatem i przemyślanym repertuarem.

Na albumie królują skoczne, gitarowe kompozycje w stylu "Scandal Baby", "Anata ga Mawaru" czy "Maboroshi Night". Bardzo dobrze wypadają trochę ostrzejsze "Shoujo S", poppunkowe "Doll" i rockowe "Ring! Ring! Ring!". Niestety, jak wiele grup tego typu, Scandal nie radzi sobie z wolniejszymi, bardziej lirycznymi klimatami, czego dowodem jest miałkie "Kimi to Yoru to Namida" . "Best Scandal" uzupełniają sympatyczne zapychacze - "Koi Moyou", "Space Ranger", "SAKURA Goodbye" i "Kagerou -album mix-".

Dowodem ogromnego sukcesu grupy jest to, że ich kompozycje wykorzystywano w anime ("Bleach", "Fullmetal Alchemist: Brotherhood"), grach ("Star Ocean: Second Evolution") i kampaniach reklamowych (Windows 8), a każdy album sprzedaje się co najmniej w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. Szkoda, że dosyć ambitne spojrzenie na pop rock dziewczyny porzuciły wraz z podpisaniem kontraktu w dużej wytwórni płytowej - "Best Scandal" to jedyna szansa to sprawdzenie, w jakim kierunku mogła pójść ich twórczość.


Spis utworów:
  1. SCANDAL BABY
  2. Shoujo S
  3. DOLL
  4. Koi Moyou
  5. Yumemiru Tsubasa
  6. Anata ga Mawaru
  7. Space Ranger
  8. Ring! Ring! Ring!
  9. Maboroshi Night
  10. Kimi to Yoru to Namida
  11. Hitotsu Dake
  12. SAKURA Goodbye
  13. Kagerou -album mix-

niedziela, 6 grudnia 2015

Dirty Trashroad - Dirty Trashroad (1994)

Japonia jest niekończącą się skarbnicą około-heavymetalowego grania. Nie można się zresztą dziwić - w końcu dwie grupy, które osiągnęły ogromne sukcesy poza rodzimym krajem, to reprezentujące ten gatunek X Japan i Loudness. Obok jednak tych wielkich, do których można zaliczyć jeszcze choćby Action!, High and Mighty Color, Anthem czy Bow Wow, istniała rzesza zespołów, którym nie udało się wybić, choć na to zasługiwały. Jednym z nich jest Dirty Trashroad.

Grupa powszechnie uznawana jest za przedstawicieli melodyjnego heavy metalu, z czym się kategorycznie nie zgadzam. Przynajmniej jeśli chodzi o ich debiut, ponieważ w stronę cięższego grania zespół ewoluował dopiero na następnych albumach. Na "Dirty Trashroad" muzycy prezentują głównie różne odmiany hard rocka, poprzeplatane wolniejszymi momentami i gitarową galopadą. Ciągle jednak podstawą ich stylu są przesterowane, krwiste riffy zbyt wolne, by uznać je za heavymetalowe.

Pierwsze na płycie "Circle of Nations" to sympatyczny muzyczny przerywnik, ale dopiero od "Shake More" zespół prezentuje to, w czym sprawdza się najlepiej - żywiołowym, trochę funkującym hard rocku. W takim stylu utrzymane jest także "I Do", świetne "So What" i rockandrollowe "Be Free". Swoją heavymetalową stronę panowie pokazują w średnich "Cybernetic Crime", "Side by Side" (po sympatycznym wstępie) i "Duel Beast". Zdecydowanie najlepszym utworem na płycie jest "Dirty Winner", bardzo mocno inspirowany stylem AC/DC (ten skrzekliwy wokal!).

"Dirty Trashroad" to solidna, hard/heavyrockowa pozycja. Zespół posiadł rzadką umiejętność tworzenia kompozycji charakterystycznych, które od pierwszego momentu zapadają w pamięć, a po czasie nie zlewają się w jedną masę z tysiącami podobnych utworów. Chociażby z tego powodu należy dać Japończykom szansę.



Spis utworów:
  1. Circle of Nations
  2. Shake More
  3. I Do
  4. Cybernetic Crime
  5. Empty Room
  6. So What
  7. Dirty Winner
  8. Side by Side
  9. Be Free
  10. Duel Beast
  11. Apocalypse (Revolution Stone)

sobota, 5 grudnia 2015

Alucard - London After Midnight (1992)

O tym, że Japonia z lekkim opóźnieniem, ale zawsze reagowała na ewoluującą muzyczną modę, pisałem już wielokrotnie. Skoro Kraj Kwitnącej Wiśni ma swoich przedstawicieli wśród tak egzotycznych gatunków jak celtic punk, grunge, industrial metal czy dark wave, nie mogło ich zabraknąć także pośród reprezentantów post-punka - mającej swoje korzenie w latach siedemdziesiątych mutacji punk rocka, który mieszany był z muzyką eksperymentalną, glamem, elektroniką i disco. Przykładem tego typu wydawnictwa jest opublikowany w 1992 r. album "London After Midnight" zapomnianej już formacji Alucard.

Alucard to przykład tak zwanych jednostrzałowców - grup, które dosyć szybko znikały po swoim fonograficznym debiucie. Dzisiaj zespół kojarzony jest głównie z tego, że grał w nim basista D-LEE z projektu Kamaitachi. Japończycy na płycie zaprezentowali post-punk w najbardziej encyklopedycznej postaci, łącząc skoczne, połamane rytmy z elementami gotyckimi, choć te ostatnie występują sporadycznie. Z uwagi na barierę językową nie mogę ocenić ideologicznego przesłania tekstów, ale takie tytuły jak "Night of the Living Lost Boy" czy "Blood Supermarket" dobrze wpisują się w wybraną przez zespół stylistykę.

Otwierające album, instrumentalne "Glow in the Dark" jest przykładem gotyckich ciągot zespołu - na tle szalejącego wiatru zaprezentowano akustyczną, gitarową balladę. Następne cztery utwory utrzymane są w jednostajnym, rozbujanym rytmie - "Night of the Living Lost Boy" razi trochę dziwaczną partią perkusyjną, "Konomama Jairarenai" ma problemy z przechodzeniem między różnymi tempami, a "Crazy Girl vs Wild Boy" jest strasznie połamane, ale ostatecznie wszystkie te utwory mają jakiś dyskretny urok. Zamykający zestawienie "Blood Supermarket" (bo "Alucard dai 1 shou (Kokuhaku) Ketsueki Shikou Shou (Hematophilia)" jest niemuzycznym dziwadełkiem) to najbardziej energiczna kompozycja na płycie - gdyby zmienić riffy, spokojnie mógłby uchodzić za heavy metal.

Alucard to nie Joy Division, Talking Heads czy The Cure, ale dobrze radzi sobie w tej trudnej i niejednoznacznej stylistyce. "London After Midnight" powinien być traktowany jako perełka dla miłośników post-punku, a ciekawostka dla wszystkich pozostałych.


Spis utworów:
  1. Glow in the Dark (Instrumental)
  2. Night of the Living Lost Boy
  3. Konomama Jairarenai
  4. Franzy Night
  5. Crazy Girl vs Wild Boy
  6. Blood Supermarket
  7. Alucard dai 1 shou (Kokuhaku) Ketsueki Shikou Shou (Hematophilia)

wtorek, 1 grudnia 2015

Aya - Baghdad Sky (2004)

Grunge to jeden z ostatnich tak spójnych stylistycznie nurtów w popkulturze, który zawładnął wyobraźnią całego świata. Charakterystyczny ubiór, poglądy, styl bycia, wreszcie muzyka - wszystko to na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych fascynowało nie tylko socjologów. Koszule w kratę, wytarte jeansy, trampki i pesymistyczne widoki na przyszłość. Taki był grunge, który częściowo zadomowił się także w Kraju Kwitnącej Wiśni.

Jedną z najbardziej znanych postaci japońskiej sceny grunge'owej (spóźnioną co najmniej o dekadę) jest popularna również na Zachodzie Aya. Choć z czasem jej styl odchodził od stricte depresyjnych nastrojów, ostatni w dorobku longplay artystki (do dzisiaj jest aktywna zawodowo) ciągle posiada odpowiedni ciężar gatunkowy. "Baghdad Sky" to zbiór niebanalnych kompozycji budowanych na szalonych riffach i zadziornym śpiewie Japonki, absolutnie z pierwszej grunge'owej półki.

Otwierający album "Blue Butterfly" to kwintesencja stylu Ayi. Falujące partie gitar, wolne perkusyjne uderzenia, charakterystyczna harmonia wokalu - prawdziwy, niefarbowany grunge. W podobnym klimacie utrzymane jest jeszcze "Rojou no Kage". Niewątpliwie największa perła na płycie to "1999", które brzmi jak numer Rage Against the Machine. Warto zwrócić jeszcze uwagę na energiczne, koncertowe szlagiery - "Miss Rock & Roll", "Ame ni Utae ba", "Betty" i "Dead End". Aya nie radzi sobie niestety z balladami, czego przykładem są nudnawe "We." i tytułowe "Bahhdad Sky".

Choć wydana w XXI wieku, płyta posiada ten oldschoolowy posmak, którym do dzisiaj emanują albumy Peal Jam, Soundgarden czy Mother Love Bone. Zgoda, to absolutnie nie ten poziom, ale niesprawiedliwie jest przecież porównywać założycieli grunge'u z ich naśladowcami z drugiego końca świata. Aya na trzech wydanych przez siebie albumach wykonała kawał solidnej roboty - mam nadzieję, że "Baghdad Sky" nie jest zwieńczeniem jej muzycznej kariery.


Spis utworów:
  1. Blue Butterfly
  2. Nobody
  3. 1999
  4. Rojou no Kage
  5. We.
  6. Miss Rock & Roll
  7. Ame ni Utae ba
  8. Betty
  9. Dead End
  10. Baghdad Sky