Recenzja drugiego albumu japońskich gigantów folk rocka, grupy Happy End, zapoczątkowała tego bloga. Od jednego z ich utworów zaczerpnąłem także nazwę, co jednoznacznie wskazuje na mój stosunek do Haruomiego Hosono i spółki. Wydany w 1970 r. "Happy End" był swoistym przełomem na rodzącej się w bólach japońskiej scenie psychodelicznego rocka. Zaśpiewany w całości po japońsku, muzycznie w niczym nie ustępujący zachodnim wydawnictwom, do dzisiaj jest przykładem tego, że gitarowe życie lat siedemdziesiątych nie kończyło się na Wielkiej Brytanii i USA.
Stylistycznie "Happy End" niewiele różni się od "Kazemachi Roman". Grupa na obu płytach prezentuje spójną mieszankę rocka, folku, psychodelii i bluesa (choć tego ostatniego zdecydowanie brakuje na debiucie). Kompozycje, nawet gdy oparte na soczystych riffach, utrzymane są w spokojnym tempie - to zdecydowanie album bardziej do słuchania, niż tańczenia. Wbrew pierwszemu wrażeniu nie jest jednak nudny lub jednostajny, o co bardzo łatwo na wydawnictwach wykorzystujących folkową stylistykę.
Otwierający album "Haruyo Koi" to najbardziej gitarowy utwór na płycie - pełen przesterowanych riffów i rozbrzmiewających w tle solówek. Grupa bardzo dobrze radzi sobie z kompozycjami wykorzystującymi gitarę akustyczną, czego przykładem są kapitalna "Asa", folkrockowy hymn "Happy End" i żywcem wyjęte ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś filmu "Zoku Happppy Eeeend", będące w zasadzie kontynuacją poprzedniego utworu. Choć nastrój albumu utrzymany jest w spokojniejszej tonacji, przejawy energii pojawiają się w nawiązującym do stylistyki indie "Shin Shin Shin", zadziornym "Kataki—Thanatos o Sōkiseyo!" i klasycznie rockowym "Ayakashi no Dōbutsuen".
Happy End swoim debiutem udowodnili, że w latach rockowego boomu można było grać muzykę na światowym poziomie, bez wyrzekania się rodzimych wpływów. Album ten nie jest może arcydziełem, ale z pewnością bije na głowę większość zachodnich płyt z początku lat siedemdziesiątych, które nie były w stanie wykreować nawet namiastki własnego stylu. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana klasycznego rocka, psychodelii i gitarowego folku.
Stylistycznie "Happy End" niewiele różni się od "Kazemachi Roman". Grupa na obu płytach prezentuje spójną mieszankę rocka, folku, psychodelii i bluesa (choć tego ostatniego zdecydowanie brakuje na debiucie). Kompozycje, nawet gdy oparte na soczystych riffach, utrzymane są w spokojnym tempie - to zdecydowanie album bardziej do słuchania, niż tańczenia. Wbrew pierwszemu wrażeniu nie jest jednak nudny lub jednostajny, o co bardzo łatwo na wydawnictwach wykorzystujących folkową stylistykę.
Otwierający album "Haruyo Koi" to najbardziej gitarowy utwór na płycie - pełen przesterowanych riffów i rozbrzmiewających w tle solówek. Grupa bardzo dobrze radzi sobie z kompozycjami wykorzystującymi gitarę akustyczną, czego przykładem są kapitalna "Asa", folkrockowy hymn "Happy End" i żywcem wyjęte ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś filmu "Zoku Happppy Eeeend", będące w zasadzie kontynuacją poprzedniego utworu. Choć nastrój albumu utrzymany jest w spokojniejszej tonacji, przejawy energii pojawiają się w nawiązującym do stylistyki indie "Shin Shin Shin", zadziornym "Kataki—Thanatos o Sōkiseyo!" i klasycznie rockowym "Ayakashi no Dōbutsuen".
Happy End swoim debiutem udowodnili, że w latach rockowego boomu można było grać muzykę na światowym poziomie, bez wyrzekania się rodzimych wpływów. Album ten nie jest może arcydziełem, ale z pewnością bije na głowę większość zachodnich płyt z początku lat siedemdziesiątych, które nie były w stanie wykreować nawet namiastki własnego stylu. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana klasycznego rocka, psychodelii i gitarowego folku.
Spis utworów:
- Haruyo Koi
- Kakurenbo
- Shin Shin Shin
- Tobenai Sora
- Kataki—Thanatos o Sōkiseyo!
- Ayakashi no Dōbutsuen
- Juuni Gatsu no Ame no hi
- Ira Ira
- Asa
- Happy End
- Zoku Happppy Eeeend
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz