piątek, 23 października 2015

Band-Maid - Maid in Japan (2014)

Przez lata byłem uprzedzony do japońskich zespołów, które zamiast na muzykę, stawiały na kreacje sceniczne. Jasne, grupa musi posiadać spójny wizerunek, ale wygląd nigdy nie powinien dominować nad umiejętnościami muzyków. W ostatnim czasie zacząłem rewidować ten pogląd chociażby za sprawą Miyaviego. Swoją cegiełkę do mojego stylistycznego katharsis dokładna także żeńska formacja Band-Maid. Choć wyglądają na kolejny idiotyczny girls band, na scenie (i w studio!) pokazują kapitalną, rockową formę.

Band-Maid jest klasycznym rockowym składem, który zasilają bębny, bas, dwie gitary i wokal. Na "Maid in Japan" prezentuje zbiór energetycznych, rockowych numerów, które nadawać się będą i do radia, i na imprezę. Niestety, choć album trzyma równy poziom powyżej japońskiej średniej, podczas jego słuchania nieustannie towarzyszyło mi wrażenie, że grupa pozwoliła wejść sobie na głowie komuś z wytwórni. W porównaniu z późniejszymi wydawnictwami (singlem "Ai to Jounetsu no Matador" i nadchodzącym albumem "New Beginning"), na debiucie dziewczyny brzmią grzecznie i trochę pretensjonalnie.

Otwierające "Be OK" jest najlepszym przykładem stylu prezentowanego przez grupę: rytmicznego, pełnego werwy, bazującego na powerchordowych riffach. W podobnym klimacie utrzymane są również "EverGreen", "Knockin' on Your Heart" i "Big Dad". Trochę większą różnorodność Band-Maid serwuje w ocierającym się o alternatywę "Key", klasycznie j-rockowym "Bye My Tears" i czerpiącym garściami z kalifornijskiego punk rocka "Yoake Mae". Album zamyka liryczne, najsłabsze w zestawieniu "Forward".

Muzyczna lektura Band-Maid to pozycja obowiązkowa. Jako jeden z nielicznych, promowanych na dużą skalę japońskich girls bandów, posiada znakomite instrumentalistki, które spokojnie mogą stawać w szranki z czołówką męskiego, gitarowego grania. "Maid in Japan" to jednak dopiero przedsmak tego, co czeka nas ze strony tych utalentowanych dziewczyn - pojawiające się ostatnio single sugerują, że styl zespołu będzie ewoluował w stronę hard rocka i heavy metalu. Trzymam za nie kciuki!


Spis utworów:
  1. Be OK
  2. EverGreen
  3. Key
  4. By My Tears
  5. Knock Your Heart
  6. Big Dad
  7. Yoake Mae
  8. Forward

środa, 14 października 2015

The Cherry Coke$ - The Cherry Coke$ (2015)

Chyba żaden gatunek w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie stworzył tak spójnej stylistyki, jak celtic punk. Połączenie irlandzkiego folku z gitarową naparzanką szybko ewoluowało w specyficzny styl życia, posiadający odrębny światopogląd, sposób zachowania i strój. O sukcesie gatunku niech świadczy fakt, że praktykowany jest dosłownie na całym świecie (w Polsce to świetny zespół Molly Malone's). W Japonii natomiast najważniejszą grupą (o statusie legendy) z tego nurtu jest The Cherry Coke$, które właśnie wydało swój siódmy długogrający album.

Stylem "The Cherry Coke$" nie odbiega od poprzednich wydawnictw zespołu, łącząc tradycyjne irlandzkie rytmy z mocnymi gitarami i charakterystyczną dla muzyki Kraju Kwitnącej Wiśni melancholią. Szerokie folkowe instrumentarium (akordeon, flet, saksofon, buzuki, banjo) nadaje utworom odpowiedniej głębi, co zawsze stanowiło ogromną zaletę Japończyków. Podobnie jak partie wokalne, wykonywane często na dwa głosy (damski i męski). Gdyby połączyć Dropkick Murphys z Paddy and the Rats i przyprawić to odrobiną delikatności Joni Mitchell, dostalibyśmy właśnie The Cherry Coke$.

Płytę rozpoczyna świetne (singlowe!) "Rise Again", będące definicją nie tylko stylu grupy, ale także gatunku jako takiego. Typową mieszankę Irlandii z punkiem znajdziemy także w "Good Luck Johnny", "Eternal Friendship" oraz "Sailor's Hymn", najbardziej bujającej kompozycji w tym zestawieniu. Swoją sentymentalną stronę grupa pokazuje w przyjemnym "Wasurenagusa", choć chwilę wcześniej grzała w punkowych numerach "Arcadia" i "Judgement Day". Nie obyło się jednak bez wpadek - Japończycy z uporem lepszej sprawy na każdej swojej płycie umieszczają piosenki ocierające się o ska, tutaj "Magical Fantasy" i "Give it a Shot", które zamiast się podobać, drażnią.

Przez szesnaście lat oficjalnej działalności styl The Cherry Coke$ nie zmienił się tak bardzo, jak można by się tego spodziewać. Grupa konsekwentnie eksploruje ciągle posiadający potencjał gatunek, który jeszcze co najmniej przez dekadę będzie przyciągał fanów na stadionowe koncerty. "The Cherry Coke$" jest potwierdzeniem znakomitej formy muzyków i powodem, dla którego to właśnie oni posiadają status celticpunkowej, azjatyckiej legendy.


Spis utworów:
  1. Rise Again
  2. Magical Fantasy
  3. Message
  4. Good Luck Johnny
  5. Arcadia
  6. Judgement Day
  7. Give It A Shot
  8. Eternal Friendship
  9. Wasurenagusa
  10. Sailor's Hymn

wtorek, 13 października 2015

The Brilliant Green - The Brilliant Green (1998)

The Brilliant Green to jeden z tych zespołów, które zaistniały w zasadzie dzięki przypadkowi. Oczywiście, podstawą sukcesu grupy są znakomite kompozycje i umiejętności poszczególnych muzyków, jednak dopiero wykorzystanie ich piosenki w popularnym serialu ("Love Again") sprawiło, że Japonia o nich usłyszała. Od tego momentu kariera Azjatów eksplodowała, a debiutancki "The Brilliant Green" w dwa dni osiągnął milion sprzedanych egzemplarzy.

Trudno dokładnie określić styl grupy. Poruszają się w szerokim spektrum rocka alternatywnego - od britpopu, przez indie i ballady, aż po cukierkowy pop. Co istotne, niezależnie od uprawianego gatunku, zawsze jednak w pełni wykorzystują gitarowy potencjał, którego podstawą był do 2010 r. lider Ryo Matsui. W niemal każdym utworze pojawiają się charakterystyczne zagrywki i partie solowe, stawiające TBG wysoko ponad nierozróżnialną masą innych grup tego typu.

Album otwiera najlepsze, pełne energii "I'm In Heaven". W podobnej, zadziornej stylistyce utrzymano także "Baby London Star", ale na tym "cięższe" numery się kończą. Zespół serwuje nam jednak całą gamę żywiołowych, gitarowych kompozycji ("I", "Stand By" czy kapitalne "Magic Place"), które przeplata jeśli nie balladami, to przynajmniej utworami wyważonymi, trochę bardziej nostalgicznymi ("There Will Be Love There", "Rock'n Roll"). Na szczególną uwagę zasługuje britpopowa ballada "Tsumetai Hana", prawie żywcem wyciągnięta z jakiegoś archiwum chłopaków z Oasis.

"The Brilliant Green" to solidny, interesujący album, który zaciekawi przede wszystkim miłośników rockowej alternatywy. Charakterystyczny głos wokalistki Tomoko Kawase (znanej również jako Tommy February6 i Tommy Heavenly6) oraz znakomite partie gitarowe nie pozostawiają wątpliwości, dlaczego wydawnictwo to osiągnęło taki sukces. The Brilliant Green na swoim debiucie pokazało ogromne pokłady talentu, który owocuje do dzisiaj - chociażby z tego powodu warto ich poznać.


Spis utworów:
  1. I'm in Heaven
  2. Tsumetai Hana
  3. You & I
  4. Always and Always
  5. Stand By
  6. Magic Place
  7. I
  8. Baby London Star
  9. There Will Be Love There
  10. Rock'n Roll

środa, 7 października 2015

Blues Creation – Demon And Eleven Children (1971)

Acid rock, prog folk, hard psych blues – określeń na muzyczny kocioł lat siedemdziesiątych jest mnóstwo, a żadne z nich nie odda w pełni obrazu tego okresu. Z jednej strony sprzeciw wobec hipisowskiej sielanki, z drugiej zafascynowanie mistycyzmem, magią i narkotykami – taka była rzeczywistość wielu zespołów tej dekady, z Led Zeppelin i Deep Purple na czele. Wpływom tym nie oparł się (na szczęście) także Kazuo Takeda i jego legendarna formacja – Blues Creation.

BC to grupa występująca w trzech odsłonach – po nagraniu debiutanckiego albumu z bluesowymi coverami Takeda całkowicie wymienił skład i nagrał klasyczne już „Demon and Eleven Children”. Nieco później rozwiązał zespół i wyjechał na Zachód, by po powrocie reaktywować formację pod nazwą Creation. W swoim życiu nie raz stykał się, zwłaszcza na początku muzycznej kariery, z reprezentantami brytyjskiego protometalu, czyli ciężkiej odmiany bluesa (vide pierwsze nagrania Black Sabbath). Inspiracje czerpane z Europy stały się zresztą podstawą stylu i późniejszego sukcesu grupy. Sam Takeda nie ukrywał m.in. przyjaźni z muzykami angielskiego zespołu Mountain, czy fascynacji zagrywkami Tonny’ego Iommiego.

Blues Creation, tak jak inne japońskie kapele tego okresu, całymi garściami czerpało z Zachodu. Różnica między nimi a, przykładowo, Far East Family Band czy Speed, Glue & Shinki jest taka, że grupa Takedy wprowadzała do swojej twórczości bardzo mało orientalnego feelingu. Psychodeliczne riffy łączyli z wesołym, bluesowym pobrzdękiwaniem, solówkowe wyścigi z romantycznymi kompozycjami, a pulsowanie basu z prostymi do bólu partiami perkusyjnymi. Praktycznie nigdzie jednak nie słychać było tego charakterystycznego, japońskiego pierwiastka. Dobrze czy źle, każdy powinien do tego podejść na swój własny sposób.

„Demon and Eleven Children” swoją pozycję osiągnęło długo po wydaniu – w pierwszych latach istnienia w muzycznym eterze uważane było po prostu za kolejną niezłą płytę z tej części świata. Dopiero kolejne pokolenie fanów sprawiło, że ten właśnie album Blues Creation stał się jednym z najważniejszych w historii japońskiej muzyki lat siedemdziesiątych.

Grupa już w otwierającym utworze nawiązuje do popularnej tematyki postnuklearnej, rozpoczynając kawałek od… prawdziwego zapisu wybuchu bomby atomowej. Następny w kolejności „Mississippi Mountain Blues” to typowy przykład blues rocka, inspirowany podobną kompozycją japońskiego zespołu Flower Travellin’ Band. Dalej mamy już totalną mieszankę wszystkiego co najlepsze. Z jednej strony BC w charakterystyczny dla tego okresu sposób łączy balladową kompozycję z hard rockowymi wstawkami („Sorrow” oraz „One Summer Day”), z drugiej – idealnie akompaniuje Takedzie w jego gitarowym szaleństwie (większość utworów cechują bardzo rozbudowane solówki, prawie zawsze ocierające się o elementy progresywne), zwłaszcza w utworze „Brain Buster” (gitarzysta przyznaje, że sporo zagrywek podpatrzył od wspomnianego kolegi po fachu z Black Sabbath). Warto podkreślić, że mimo wesołkowatego „Mississippi Mountain Blues”, całą płytę cechuje atmosfera niepewności i strachu, wszędzie czyhającego zagrożenia.

Z racji wyzbycia się części japońskiej, muzycznej tożsamości, Blues Creation spokojnie mogłoby znajdować się w drugiej lidze brytyjskiego boomu obok takich sław jak Budgie czy Cactus. Warto poznać całą dyskografię, ale „Demon and Eleven Children” zasługuje na szczególne uznanie. Także za jedną z najbrzydszych okładek w historii rocka.


Spis utworów:
  1. Atomic Bombs Away
  2. Mississippi Mountain Blues
  3. Just I Was Born
  4. Sorrow
  5. One Summer Day
  6. Brane Baster
  7. Sooner Or Later
  8. Demon & Eleven Children

wtorek, 6 października 2015

Vermilion Sands – Water Blue (1987)

Często spotyka się stwierdzenia, że jakiś kraj ma „swoją kapelę X” – swoje AC/DC, swoje Deep Purple czy Pink Floyd. Jakkolwiek może się to wydawać dla recenzowanych zespołów krzywdzące (chociaż porównania do klasyków są raczej gloryfikacją), zestawienie w znakomity sposób spełnia swoją rolę, pokazując ogólne podobieństwo i pozwalając na kontemplację różniących szczegółów. Nie stroniąc od tego zabiegu powiem więc, będąc w pełni władz umysłowych i fizycznych, że Vermilion Sands jest japońskim odpowiednikiem Renaissance – legendy symfonicznego rocka progresywnego.

Jak często w tamtych czasach bywało (a częściej jeszcze w latach siedemdziesiątych), grupy nagrywały jeden, maksymalnie dwa albumy i na zawsze znikały z krajowej sceny. Podobnie, niestety, było z Vermilion Sands. Ta klasyczna już kapela zdążyła wydać jedynie „Water Blue”, ale dzięki temu albumowi na stałe wpisała się w progresywny, japoński krajobraz. Yoko Royama, wokalistka, zmarła w 2004 roku, nie możemy więc liczyć nawet na okazyjne występy. Jak wielka to strata dowiecie się, słuchając płyty.

W każdej niemal wypowiedzi o grupie słyszymy, jak porównuje się ją do wspomnianego Renaissance lub Camel. Moim zdaniem niesłusznie – oczywiście Japończycy bez wątpienia inspirowali się pierwszą z tych kapel, ale daleko im do miana naśladowców. Łącząc orientalną duszę i zachodnią myśl muzyczną nagrali płytę, która nie ma wielu konkurentów w kategorii, nazwijmy to roboczo, fantasy rocka.

Miękki, wręcz hipnotyzujący wokal stał się największym skarbem grupy. Yoko, śpiewając i w rodzimym języku, i po angielsku, samym głosem potrafiła zdziałać cuda. A to przecież nie wszystko – zgromadziła wokół siebie grupę wspaniałych muzyków. Oprócz tradycyjnych dla tego nurtu klawiszy i partii smyczkowych, Vermilion Sands ochoczo wykorzystywało gitary elektryczne, czym wyraźnie różnili się od swoich utytułowanych kolegów po fachu. Trochę tu muzyki klasycznej, sporo folku i bardzo, bardzo dużo wyśmienitego, progresywnego grania.

Na uwagę zasługują zwłaszcza przepiękne, za sprawą linii wokalu, „The Poet” oraz wybitnie japońskie „Living In The Shiny Days”. Znakomicie prezentuje się „In The Night Of Ancient Tombs” jakby żywcem wyciągnięte z jakiegoś filmu, a w „Coral D” słychać sporo space rocka oraz U2 (sic!). Ciekawostką jest „My Lagan Love”, czyli cover Kate Bush.

We współczesnym, szybkim jak światłowód świecie, niewiele czasu zostało na refleksję, zwłaszcza muzyczną. Gdybyście mimo wszystko chcieli jej dokonać, z całego serca polecam tę płytę. Nie chce się wierzyć, że ma już 28 lat.


Spis utworów:
  1. My Lagan Love
  2. Ashes Of The Time
  3. In Your Mind
  4. Coral D - The Cloud Sculptors
  5. Kitamoto
  6. Living In The Shiny Days
  7. The Poet

poniedziałek, 5 października 2015

Pata - Pata (1993)

Visual kei zabija kreatywność poszukiwawczą (wiem, sto procent grafomanii). No bo jak ktoś już jest statystycznym fanem tego tworu to, nie licząc j-popu, nie interesuje go za bardzo inna część muzycznej sceny Japonii. „X-Japan, X-Japan!” zapewne ktoś zakrzyknie. Większość miłośników j-rocka zna iksów, niektórzy może skojarzą nawet takie kapele jak Ra:IN (bardzo prawdopodobne) czy T-Heart (mało prawdopodobne), ale daję sobie łapę uciąć, że wśród osób czytających tę recenzję nie ma dziesięciu takich, które znają solowe dokonania Paty. Mówicie, że jednak są? Już obcinam.

Swoją przygodę z post-iksowymi dokonaniami postanowiłem rozpocząć od albumu zatytułowanego po prostu „Pata”. Myślę sobie, a niech będzie, prawdopodobnie to kolejna kaszana w stylu X-Japan, nie zaszkodzi zmarnować czterdziestu sześciu minut życia. Odpalam zatem i słyszę intro, które brzmi jak... Gary Moore! Czyste czterdzieści siedem sekund klasycznego space rocka. Później były już tylko same zaskoczenia – jedne miłe, inne nie.

Tuż po intro mamy "East Bound" – utwór zagrany trochę w stylu solowych dokonań Toshiego (szczególnie partia klawiszy). Następnie hardrockowo-metalowe "5'o Clock", ponownie z niezłą solówką Paty. Po dziewięciu minutach przychodzi czas na pierwszy utwór wokalny ("All The Way") i... znowu zaskoczenie! Oldschoolowy hard rock, którego nie powstydziłyby się dinozaury lat siedemdziesiątych. W podobny przedział czasowo-stylistyczny można włożyć niezłą power balladę "Road Of Love". Aż dziw bierze, że jeszcze nie została użyta w soundtracku to jakiejś komedii romantycznej. W stylu "All The Way" zagrane jest także "Psychedelic Jam", z jedną różnicą – "Jam" jest dwa razy lepszy! Zadziorne gitary z przesterem, kapitalny tekst i jego świetne wykonanie stawiają utwór na drugim miejscu podium w całym dorobku Paty. Co jest na pierwszym, zapytacie? "Story Of A Young Man" – akustycznie wykonana klasyka. Na bluesowym korzeniu powstało, moim zdaniem, niepozorne arcydzieło. No dobra, arcydziełko. Czy tylko mi podczas słuchania staje przed oczyma Chuck Berry?

Niestety, płyta nie składa się w całości z perełek. Wśród znakomitych utworów znalazły się beznadziejne "Positively Unsure" i banalne do bólu "Little Iron Waltz". Mieszane uczucia żywię do kawałka "Strato Demon". Dominujący motyw przypomina mi opening sto dwudziestej serii "Power Rangers", co jednak zrekompensowano nam dwiema przesmacznymi solówkami – jedną basową, drugą gitarową.

Smuci mnie, że visual kei i j-pop (przy całym moim szacunku do tych gatunków) zdominowały zbiorową świadomość fanów japońskiego grania. Tacy wykonawcy jak The Cherry Cocke$, Nicotine czy Pata właśnie pozostają w cieniu monotonnego muzycznie, ale - o ironio! - atrakcyjnego wizualnie nurtu. Cóż zrobić? Dalej wykonywać pozytywistyczną pracę u podstaw. Może kiedyś odmieni się na lepsze.


Spis utworów:
  1. 6 Hours To Minute
  2. East Bound
  3. 5 O' Clock
  4. All The Way
  5. So Far
  6. Road Of Love
  7. Little Iron Waltz
  8. Story Of A Young Boy
  9. Psychedelic Jam
  10. Positively Unsure
  11. Strato Demon

niedziela, 4 października 2015

Aphasia - Wild And Innocent (2004)

Japończycy mają problem. Problem większy niż postępująca recesja, inflacja i ujemny przyrost naturalny. Japończycy mają problem z przesterem. To główna myśl, która kołatała się po mej głowie w czasie smakowania "Wild & Innocent". No dobra, była jeszcze jedna: na kij im te syntezatory?!

Po przesłuchaniu dziesiątek różnych japońskich kapel wykiełkował we mnie bardzo smutny wniosek - zdecydowana większość naszych wschodnich braci znajduje się pod wpływem, nazwijmy to roboczo, kompleksu Nintendo. Efektem tego są dziwne, często cukierkowe przestery, oraz zamiłowanie do wszelkiej maści elektroniki w muzyce gitarowej (czyli wspomnianych syntezatorów). Ostatecznie mam wrażenie, że zespół nagrał kolejną ścieżkę dźwiękową do gry, a nie autarkiczną płytę.

Gorące dziewczyny z Aphasii uznawane są za kapelę hardrockową. Słysząc to chciałem podejść do nich z odpowiednim (czyt. pozytywnym) nastawieniem. Niestety, zawiodłem się niemiłosiernie już na samym początku. Muzykantki za często poddają się przesadnemu artyzmowi ("Against The Wind" czy beznadziejne "Mist"). Zabieg, który miał sprawić, że panie wyjdą na bardziej dojrzałe artystycznie, spowodował skutki odwrotne do zamierzonych. Dziwnym elementem jest "Make Your Way", zrobione początkowo na hiszpańską manierę. W ogóle nie pasuje do reszty utworów ani tym bardziej do stylistyki, w jakiej obraca się Aphasia.

Na szczęście nie wszystko zostało popsute. "Break The Ice" od razu przywodzi na myśl stare heavymetalowe(!) kapele. "Lonely Rainy Night" i "Through The Fire" to świetne riffowe kawałki, a Heart Breaker po prostu powala (szczególnie początkową harmonijką). Mimo wszystko, Aphasia nie zasługuje na miano hardrockej grupy. To dobre, solidne, gitarowe granie, ale bez rewelacji. Trzeba jednak przyznać, że panie, mimo obowiązującej mody, nie boją się grać solówek, choćby miały mieć kilka taktów (solówki, nie panie).

Już tak mam, że oceniając płytę zwracam uwagę przede wszystkim na partie gitarowe i rytmiczne. Tekst jest sprawą drugorzędną, ale warunek jest jeden - wokal musi pasować. Na "Wild & Innocent" pasował, ale wiele nie pomógł.


Spis utworów:
  1. Leave in Heaven
  2. Break the Ice
  3. Lonely Rainy Night
  4. Wild Rose
  5. Blue Sky
  6. Through the Fire
  7. Heart Breaker
  8. Against the Wind
  9. Make Your Way
  10. Alive
  11. Mist

piątek, 2 października 2015

Miyavi - Miyaviuta ~Dokusou~ (2006)

Wierzcie lub nie, ale japońskiego bluesa spotyka się jeszcze rzadziej niż minimum socjalne w [tutaj wstaw nazwę dowolnej partii politycznej]. Gatunek ten jest jak yeti - podobno istnieje, ale mało kto miał z nim styczność. Dziwić przeto może fakt, że ów blues (choć nie zawsze, rzecz jasna) grany jest przez jednego z międzynarodowych, j-rockowym idoli - Miyavi'ego.

Twórczość tego gitarzysty, wbrew powszechnym opiniom i komentarzom, jawi mi się czarno-biało. Z jednej strony świetne płyty akustyczne, z drugiej beznadziejne elektryczne. Nie łykam tekstów o jego wszechstronności i muzycznych poszukiwaniach. Że niby na każdej płycie nas zaskakuje czymś nowym? Mnie zaskakuje jedynie monotonnością schematu: dobre akustyczne i słabe elektryczne.

Przyznaję bez bicia - dawno nie słyszałem tak innowacyjnej płyty. Nie jestem fanem Miyavi'ego, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość - już od samego początku albumu zauroczył mnie swoją techniką. Niestety, "Miyaviuta ~Dokusou~" nie trzyma równego poziomu, co powoduje niesmak po rewelacyjnym intro i kapitalnym "Selfish Love". Bez trudu można się w tym utworze doszukać naleciałości delta bluesa, co w japońskim wydaniu jest niespotykane. Dalej mamy kiepskie "Please, please, please" oraz dorównujące mu "Dear My Love" - oba kawałki, choć stosunkowo krótkie, porozciągane są niemiłosiernie i nie radzę do nich podchodzić na pustym żołądku. Nie do strawienia. Gitarzyście zabrakło chyba pomysłów, bo piąte "Boku Wa Shitteru", mimo znośnej melodii, dalej jest w strefie spadkowej. Tutaj nastąpił poważny kryzys. Od "Please, please, please" do "Baka Na Hito" włącznie nie znalazłem kompletnie nic lekkostrawnego. Chciałem już wyłączyć, bo cukier wyciekający z balladek był poważnym zagrożeniem dla mojego uzębienia.

Aż tu nagle - zbawienie! Dopiero "Kimi no Funky Monkey Vibration" można uznać za utwór poziomem zbliżony do Selfish Love, lub nawet go przewyższający. Bluesowa progresja, zadziorność i w końcu sposobność wykazania się Miyaviego jako wokalisty - polecam! Z "We Love You" warto jedynie wyłapać kilka ślizgów, a następny utwór w ogóle nie nadaje się do słuchania. Ku mojemu zdziwieniu, końcówka jest jednak wyborna. O to właśnie chodzi w akustycznym graniu - energia, odwaga, ekspresja. Nie dajcie się zmylić tytułowi ostatniej piosenki, to naprawdę świetny kawałek.

Płytę należy traktować jako ciekawostkę artystyczno-techniczną z Japonii. Warto poznać styl Miavi'ego, ale jego piosenki - niekoniecznie. Cztery niezłe kompozycje nie uratują całej płyty. Może i innowacyjna, ale z pewnością równie nudna.

Spis utworów:
  1. Jikoai, Jigajisan, Jiishiki, Kajou (Instrumental)
  2. Selfish Love
  3. Please, Please, Please
  4. Dear My Love..
  5. Boku wa Shitteru
  6. How to Love
  7. Baka na Hito
  8. Kimi ni Funky Monkey Vibration
  9. We Love You
  10. "Aishiteru" Kara Hajime You
  11. Jiko Shijou Shugisha no Nare no Hate (Instrumental)
  12. Are You Ready to Love?

czwartek, 1 października 2015

Happy End – Kazemachi Roman (1971)

Eklektyzm lat siedemdziesiątych łączący rocka, folk, blues i progresję urodził nie tylko cały panteon zachodnich bogów, ale z powodzeniem siał i zbierał żniwo w niemal wszystkich cywilizowanych krajach świata, z Japonią w ścisłej czołówce. Ukoronowaniem długiego procesu ewolucyjnego była grupa Happy End, której album „Kazemachi Roman” wielu miłośników azjatyckiego rocka uważa za najlepszą płytę w historii Kraju Wschodzącego Słońca. Z radością podpisuję się pod tym wszystkimi dostępnymi kończynami.

Żeby w pełni zrozumieć fenomen albumu „Wietrznego Miasta Romansu” (bardzo wolne tłumaczenie), warto chociaż trochę poznać sprawców całego zamieszania. Happy End stało w niejakiej opozycji do, królującego wówczas w Japonii, psychodelicznego rocka progresywnego. Do byłych członków Apryl Fool dołączyli Eiichi Ohtaki oraz Shigeru Suzuki i jako nowa formacja nagrali w 1970 roku album o tej samej nazwie, co grupa. Nie trzeba było długo czekać na następcę, który okazał się ponadczasowym przebojem.

Jak to czasami u rockmanów bywa, „Kazemachi Roman” jest albumem koncepcyjnym. Zespół starał się na nim przedstawić obraz stolicy Japonii sprzed Igrzysk Olimpijskich z 1964 roku, które na zawsze miały odmienić klimat Tokio – potrzebny był odpowiedni muzyczny memoriał. Postacią przewijającą się przez całą płytę jest legendarny, choć fikcyjny japoński detektyw – Bannai Tarao, posiadający siedem różnych twarzy, a stworzony w 1946 roku. Przy utworze „Haikara Beautiful” wpisany nawet jest jako autor tekstu, kompozytor i producent.

Happy End to grupa warta uwagi także z powodu tego, że jako jedna z nielicznych wykonywała utwory po japońsku, w umiarkowanym stopniu czerpiąc z zachodnich wzorców. Otwierający album „Dakishimetai” prawie jednogłośnie uznawany jest za typowy przykład rockowego hymnu. Południowe wpływy objawiają się z kolei w radosnym „Hana Ichi Monme”, a „Sorairo no Crayon” i „Kurayamizaka Musasabi Henge” prezentują hipisowskie wręcz, folkowe zacięcie. Ukłonem w stronę bluesa i ustnej harmonijki są „Haru Ranman” oraz największa perła na płycie – „Taifuu”. Żeby jeszcze bardziej urozmaicić i tak sporą mieszankę, panowie do zestawu dodali rock n’ rollowe „Haikara Hakuchi” oraz zblazowane, rozlazłe „Natsu Nandesu”. Nie mówiąc już o wspomnianym żarcie, jakim jest „Haikara Beautiful”.

„Kazemachi Roman” to nie tylko kapitalna płyta, ale także interesującą skarbnicą socjologicznych spostrzeżeń. Happy End pokazuje, jak należy czerpać z zachodnich wzorców – z umiarem i dużym dystansem. Świadczą o tym chociażby nazwy utworów, tłumaczone jako „Westernized Idiot” czy „Westernized, Beautiful”. Duża dawka nienachalnego morału, która w połączeniu z przepiękną muzyką dała jedną z najlepszym płyt w historii azjatyckiego rocka.

 
Spis utworów:
  1. Dakishimetai
  2. Sorairo no Crayon
  3. Kaze wo Atsumete
  4. Kurayamizaka Musasabi Henge
  5. Haikara Hakuchi
  6. Haikara Beautiful
  7. Natsu Nandesu
  8. Hana Ichi Monme
  9. Ashita Tenki ni Naare
  10. Taifuu
  11. Haru Ranman
  12. Aiueo